Goście

piątek, 29 marca 2019

Jako potencjalna bohaterka z horroru mam totalnie przerąbane

Lubicie horrory? Ja bardzo.
Czasami się zastanawiam, jak mój mąż - Najbardziej Racjonalny Człowiek Świata - zachowałby się w scenariuszu rodem z horroru. No wiecie: Ona widzi jakieś ślady obecności ducha czy innego demona, a On w to nie wierzy i uważa że Ona zwariowała albo coś wymyśla. No ale on przecież mi ufa bezgranicznie, nie?
No więc myślę sobie o tym czasami, kiedy oglądam horror, a dziś miałam okazję to sprawdzić.
A było tak:
Obudziłam się nad ranem, bo kot po mnie chodził. Przekręciłam się na łóżku i nagle usłyszałam głos Szalonego Naukowca mówiący do mnie i to tuż koło mojego ucha. Od razu zauważyłam, że kot też to usłyszał. Sprawdziłam więc telefon (może dostałam wiadomość głosową, a kocia łapka ja uruchomiła jakoś?), ale nic podejrzanego nie znalazłam. Ostatecznie poszłam znowu spać.
A skoro już coś takiego miało miejsce postanowiłam wykorzystać okazję i przeprowadzić eksperyment... Poinformowałam Szalonego Naukowca o tym, co mi się przytrafiło. Z całym przekonaniem oświadczyłam, że słyszałam jego głos. Nie, nie był to telefon. Nie, komputer też nie. Tak, drzwi są zamknięte. Ale wiem co słyszałam.
Myślicie że uwierzył?
A gdzie tam.
"Wierzę, że tak ci się wydaje, ale nie że naprawdę tak było", "mówiłaś, że byłaś na wpół obudzona, różne rzeczy nam się wydaje, że słyszymy we śnie".
No więc jako potencjalna postać z horroru mam totalnie przerąbane i demon mnie zeżre zanim mój mąż w ogóle się zorientuje, że coś się dzieje.

Ach i naprawdę go słyszałam, chociaż zajęło mi chwilę dojście do tego jakim cudem: dawno temu dostałam od niego maskotkę, która - o czym totalnie zapomniałam, ba, nawet zdążyłam ją kilka razy uprać - w środku ma mechanizm z jego nagraniem.

środa, 27 marca 2019

Stereotypy ślubne i nieślubne

Jak może wiecie, szykujemy się z Szalonym Naukowcem do Ślubu 2.0 i Ślubu 3.0. O ile Ślub 2.0 w pewnym sensie będzie ślubem (humanistycznym), o tyle 3.0 to tak naprawdę będzie Moje Wielkie Marokańskie Wesele, a nie ślub. No ale do tego tematu pewnie jeszcze wrócimy.

Pierwszy Ślub (ten cywilny) z całą papierkową robotą, obiadem, transportem, noclegami itd itd zorganizowaliśmy w 6 tygodni. Teraz jednak mamy do czynienia z impreza większego kalibru... A tym co najbardziej mnie kręci - jak wiecie - jest podróż poślubna. No i własnie o niej chciałam dziś napisać.
Ciągle nie mamy konkretnego planu, aczkolwiek lista rozważanych kierunków powoli się zawęża. I nagle okazało się, że myśląc o tym, gdzie moglibyśmy jechać w tę właśnie podróż, zawsze zakładam, że miejsce docelowe musi posiadać tropikalną plażę. W sumie nigdy się nad tym jakoś głębiej nie zastanawiałam, po prostu za każdym razem, każda rozmowa o konkretnych planach wyjazdu prowadziła mnie do miejsc z tropikalną plażą. Bali, Malediwy, Zanzibar, Dominikana.... I dopiero niedawno pomyślałam sobie, że chyba ta plaża tropikalna jest jakimś takim moim poślubnym stereotypem - zapewne rodem z amerykańskich komedii romantycznych. Jakimś takim odpowiednikiem zaręczynowego pierścionka z diamentem.

Kącik psychologiczny
Stereotypy są trochę jak heurystyki. Czyli takie uproszczenia, skróty w myśleniu i wnioskowaniu, które są dalekie od optymalności, racjonalności i logiki, ale są szybkie i wygodne, bo nasz umysł nie jest w stanie przerobić poznawczo absolutnie wszystkich danych jakie do niego napływają. Efekt nie zawsze jest idealny, ale - w sensie ewolucyjnym czyli z punktu widzenia przetrwania i przekazania genów - zazwyczaj wystarczająco dobry.
Mamy więc na przykład heurystykę dostępności kiedy przypisujemy wyższe prawdopodobieństwo wystąpienia zdarzeniom, które łatwiej przywołać z pamięci i które są bardziej nacechowane emocjonalnie. Na tej zasadzie po każdej katastrofie lotniczej nagle rośnie postrzegane prawdopodobieństwo wystąpienia kolejnej, albo ludzie bardziej obawiają się takich przyczyn śmierci jak atak terrorystyczny (silnie nacechowany emocjonalnie) mimo, że tak naprawdę prawdopodobieństwo, że tak się stanie jest znikome. No ale dla człowieka jaskiniowego przecenianie szansy ataku tygrysa przy tym wodopoju, przy którym zabił wcześniej sąsiada, raczej było korzystne, prawda?
Stereotypy to też uproszczenia myślowe, kiedy całej grupie przypisujemy jakieś cechy, które ma część jej przedstawicieli. Niektórzy pewnie powiedzą, że stereotypy - jak heurystyki - do pewnego stopnia są dla nas korzystne, bo może i nie wszyscy reprezentanci danej grupy wykazują tę cechę, ale jej występowanie musi być częste, skoro taki stereotyp powstał, a więc jednak mamy szansę, że napotkany reprezentant będzie tę cechę wykazywał. I tym samym zachowanie się w oparciu o stereotyp może być korzystne. Np jeśli mamy stereotyp, że Polacy kradną, lepiej nie zatrudniać polskiej pani do sprzątania - chociażby.
No pewnie może to bywać korzystne (czy ktoś kiedyś sprawdził czy ta korzyść nie ma rozkładu całkiem przypadkowego?), ale ja jednak jestem zwolenniczką wyrabiania sobie opinii o człowieku w oparciu o to co sobą reprezentuje on, a nie ktoś inny.
/Koniec kącika psychologicznego

No ale do rzeczy: wracając do stereotypów ślubnych, przedślubnych i poślubnych.
Chociaż cały świat wydaje się kochać pierścionki z diamentami, ja takiego nigdy nie chciałam, bo bardziej lubię niebieskie kamienie. A jednak jakimś cudem ta tropikalna plaża siedzi mi w głowie i nie odpuszcza.
Co w tym złego? - Można zapytać - co złego w wycieczce na Malediwy? Śpieszmy się je oglądać bo szybko zatoną.
No problem w tym, że ja w sumie nie lubię plaży. To znaczy: lubię widoki. Lubię rajskie obrazki białego piasku, szmaragdowego morza, tropikalnych palm i domków z wyjściem na plażę. Ale przebywanie na plaży, jakby się nad tym lepiej zastanowić, mnie na dłuższa metę nudzi. No, chyba że mam książkę, wtedy mogę na niej siedzieć cały dzień - tak jak na fotelu w domu. Do tego nie przepadam za wodą morska na twarzy, bo bardzo wysusza mi skórę, a problemów z cerą mi starczy.

Ale plaża (tropikalna) jest mi absolutnie niezbędnym elementem wyjazdu.

I tak własnie możemy zaobserwować, jak nawet podczas tak - zdawałoby się - prostej aktywności jaką jest wybór kierunku na podróż poślubną, człowiek uczy się nowych rzeczy.
O sobie.

sobota, 23 marca 2019

Zazdrość

Wzięłam dziś udział w dyskusji na temat zazdrości. Padło w niej stwierdzenie, że wszyscy Arabowie są okropnie zazdrośni. Że mają to we krwi. Że to taka kultura. Że inna mentalność.

I pomyślałam sobie, że zapiszę swoje refleksje na ten temat.

Zazdrość to poczucie, że możemy stracić obiekt miłości, albo wyłączność na niego. W zazdrości patologicznej mamy do czynienia z dwoma elementami: bardzo obniżonym poczuciem własnej wartości i nienawiścią do partnera, który "zdradza" lub do "tej trzeciej" osoby, która go "odciąga". Zazdrość jest uczuciem uniwersalnym, uwarunkowanym ewolucyjnie (bo pomagała przekazać geny). Nie zależy od narodowości, koloru skóry ani przynależności kulturowej. Kształtuje się we wczesnym dzieciństwie, kiedy dziecko odkrywa, że musi się z kimś podzielić mamą, później w tzw okresie edypalnym, kiedy buduje specjalną więź z rodzicem przeciwnej płci i jednocześnie uczy się, że rodzice zawsze będą mieli swoją więź do której ono nie ma dostępu, a także w relacjach z rodzeństwem. Oczywiście parę rzeczy może po drodze pójść nie tak i w efekcie człowiek może nie nauczyć się radzić sobie z zazdrością.
Naturalnie zachowania wynikające z zazdrości mogą być różne. Różnie można sobie z nią radzić, różnie ją przeżywać i różnie ją wyrażać. Można w sposób patologiczny i obsesyjny: sprawdzać partnerowi telefon, śledzić, zakazywać wychodzenia z domu, atakować osoby, które na niego patrzą lub do niego się odzywają. Można konstruktywniej: rozmawiać o swoich uczuciach, dbać o wysokie poczucie własnej wartości, dbać o to, aby potrzeby własne i partnera były zaspokojone (nie, nie mówię tu o spełnianiu małżeńskich obowiązków bo inaczej on pójdzie do innej), można w ogóle porozmawiać z samym sobą i zastanowić się nad swoją interpretacją sytuacji, które wywołują zazdrość i tak dalej.
Oczywiście są różne kultury, ludzie wywodzą się z różnych środowisk, gdzie różne formy zachowań są przyjęte/nieprzyjęte, akceptowane/nieakceptowane. To do pewnego stopnia kształtuje to w jaki sposób wyrażamy uczucia. Ale człowiek, który nie jest chory, ma nad swoimi zachowaniami kontrolę, a to jak się zachowuje jest jego decyzją. Pewnych zachowań i norm uczymy się dorastając w danym środowisku, ale gdy już dorośniemy nic nie stoi na przeszkodzie, żeby przemyśleć nasz sposób funkcjonowania i zdecydować, czy dalej chcemy się zachowywać w wyuczony sposób, czy może lepiej by było jednak inaczej?
Myślę, że taka refleksja jest przydatna zawsze, bo modele zachowań wyuczone w dzieciństwie często wcale nie są takie dobre. Ekstremalny przykład: pamiętacie tę antyprzemocową kampanię społeczną, gdzie w spocie rodzice krzyczeli na dziecko, a ono krzyczało na misia? No właśnie. A taka krytyczna rewizja jest szczególnie ważna gdy wchodzimy w związek z osobą wychowaną w innej kulturze. Bo związek tworzą dwie równoprawne osoby. I obie mają prawo czuć się w nim dobrze i być sobą, a to oznacza, że wiele zachowań, reakcji, tradycji i zasad, jakie dla jednej osoby mogą być naturalne i oczywiste, wcale niekoniecznie musi być akceptowalnych dla drugiej osoby. I wtedy trzeba usiąść, odrzucić to, co wyuczone i wypracować takie rozwiązania, które usatysfakcjonują obie strony. Jeśli ktoś nie jest na to gotowy, to raczej powinien poszukać osoby, która będzie dzieliła jego przekonania/tradycje/wartości zamiast je narzucać i oczekiwać dostosowania się w imię "tolerancji dla różnic kulturowych".
I jeszcze jedno. Arabów jest 450 milionów i wbrew pozorom, jest to tak samo zróżnicowana kulturowo grupa, jak Europejczycy, więc stwierdzenie zaczynające się od "wszyscy Arabowie..." ma sens tylko jeśli kończy się czymś w rodzaju "... oddychają tlenem".

A Szalony Naukowiec, mimo, że krwi arabskiej (w połowie) jako ten kary rumak, zazdrosny nie jest wcale. I bardzo dobrze, bo ja również nie i bardzo wątpię, że potrafiłabym być z kimś kto jest, zwłaszcza silnie, zazdrosny. No i bez zaufania ciężko o dobry związek.

piątek, 22 marca 2019

"Czując. Rozmowy o emocjach" vol. 2

Naprawdę polecam książkę "Czując. Rozmowy o emocjach" Agnieszki Jucewicz. Patrzcie jakie perełki można tam znaleźć:

"- Lęk często jest maskowany agresją?
- Często, ale ostrzegam, że prowadzi pani naszą rozmowę w stronę polityki. (...) Gniew organizuje człowieka. To po pierwsze. Po drugie, łatwiej jest powiedzieć sobie na przykład: "Jestem patriotą, a moja złość jest uzasadniona, bo inni nas poniżają, zagrażają nam", niż powiedzieć sobie: "Boję się" albo "Czuję się niepewnie". Wyobraźmy to sobie przestrzennie: pod spodem jest lęk, niepewność, poczucie gorszości, na wierzchu jest przekonanie "jestem silny, dobry, szlachetny", a na zewnątrz znajdują się ci źli, których trzeba pokonać. Tak na przykład może się kształtować postawa nacjonalistyczna albo teza, że walka o "dobrą Polskę" polega na atakowaniu innych. Pod tą postawą wyższościową ("Polska jest nadzwyczajna") kryć się może osobista nieuświadomiona słabość. (...)
Źródeł agresji może być wiele. Nastolatek często wchodzi w rywalizację ze swoim ojcem. Jeśli nie jest to konstruktywnie rozwiązane, łatwo o przekierowanie gniewu z ojca, którego - świadomie lub nieświadomie - ten młody człowiek sie boi, na kogoś innego, na przykład kogoś o innym kolorze skóry, innej orientacji seksualnej, czy innym wyznaniu. Ale wszystko to w przekonaniu, że jest się bohaterskim patriotą, a przynajmniej dzielnym obrońcą honoru jakiejś drużyny piłkarskiej. (...) Przyjaźnię się z Syryjczykiem, który od trzydziestu lat mieszka w Polsce. I on, przemiły człowiek, wykładowca na jednej z wyższych uczelni, mówił mi, że w pewnym mieście w Polsce w czasie spotkania z mieszkańcami wstała starsza pani i powiedziała: "Przez takich jak pan musiałam zmienić zamek w drzwiach, bo wy mordujecie, gwałcicie, rabujecie!". On ją zapytał: "Skąd pani to wie?", ona na to: "Ksiądz na kazaniu powiedział". "A ilu mieszka w pani mieście Syryjczyków?" - zapytał ją, no i okazało się, że nie ma ani jednego. Z takimi lękami ludzie rzadko trafiają do terapeuty. Raczej będą zwolennikami partii, która najpierw wskazuje, że "jest się czego i kogo bać", więc wzbudza lęk albo go wzmacnia, a potem mówi: "Przyłącz się do nas, my cię ochronimy".
- Dlaczego ten lęk jest tak łatwo wzbudzić?
- Bo lęk przed innym jest lękiem pierwotnym, czymś ewolucyjnie ugruntowanym. Inny to zagrożenie, a kogoś takiego jak ja nie będę się obawiał. Wzmacnianie tego lęku i używanie go do walki politycznej wydaje mi się czymś etycznie niegodziwym i emocjonalnie głęboko szkodliwym.".

Kiedy wiesz, że masz najlepszego faceta pod słońcem?

Kiedy wiesz, że masz najlepszego faceta pod słońcem?
Kiedy mówisz mu, że szkoda ci kończyć książę, bo tak fajnie się czyta, a następną tej autorki kupisz dopiero w kwietniu, gdyż znacznie przekroczyłaś marcowy budżet książkowy, a on 5 minut później mówi Ci "sprawdź kindla"

niedziela, 17 marca 2019

Znęcanie się nad zwierzętami aka kąpiel

Ten niewinnie wyglądający różowy płyn, to narzędzie tortur czyli koci szampon.


Raz do roku zamieniamy się z Szalonym Naukowcem w oprawców, przygotowujemy narzędzia tortur (wspomniany niewinnie wyglądający różowy płyn z bąbelkami oraz wannę), a następnie dokonujemy rytualnych ablucji na przybrudzonej, zakurzonej kupce kłaków zwanej kotem.
Proces zajmuje jakieś 45 minut, wymaga dwóch szamponów i trzech rund szorowania i spłukiwania oraz jest wyczerpujący jak trening na siłowni. Kot dostaje siły konia, dodatkowych kilku par łap, nabiera poślizgu piskorza oraz głosu syreny alarmowej, a wszystkie te nowe supermoce wykorzystuje, żeby wydostać się z opresji.
Zawsze się zastanawiam kiedy sąsiedzi zadzwonią po policję, przekonani, że dręczymy jakieś dziecko.
W wyniku takiej kąpieli, Szalony Naukowiec, którego rolą jest wejście do wanny razem z kotem i utrzymanie go tam, kończy cały mokry i z paroma zadrapaniami. Ja kończę czerwona, zgrzana oraz - także - cała mokra. A kot z połączenia piskorza, konia i stonogi kończy w formie zmokłej kury z fochem.

piątek, 15 marca 2019

Głowa sklepu

Jednym z moich ulubionych rzeczy w Maroku są souki, czyli bazary. Mogłabym chodzić po nich godzinami podziwiając ceramikę, wyroby skórzane, drewniane czy metalowe, kaftany, babouche, stosy daktyli i ciastek, czy kopczyki przypraw. O tych ostatnich chciałam dziś napisać. Wchodząc do sklepiku z przyprawami, można oczywiście kupić sobie dowolną z nich, ale jest też do wyboru wiele mieszanek. Jedną z nich, którą można znaleźć w prawie każdym sklepie i na każdym stoisku jest Ras Hamout (znane też jako Ras el-Hanout). Dosłownie znaczy to "głowa sklepu" i ma oznaczać miszankę najlepszych przypraw jakimi dysponuje sklepikarz. Ras Hamout jest w Maroku tym, czym garam masala w Indiach. Nie ma żadnego konkretnego składu, zazwyczaj składa się na niego kilkanaście lub wręcz kilkadziesiąt różnych przypraw, pośród których znajdziemy zapewne kardamon, kolendrę, kmin, cynamon, imbir, gałkę muszkatołową, paprykę, pieprz, ziele angielskie, goździki i wiele innych.







Z książki "Czując. Rozmowy o emocjach"

Czytam właśnie nową książkę i natrafiłam w niej na taką oto myśl:

"- ... miłość w ogóle nie ma tak wiele wspólnego z uczuciami. Uczucia stanowią paliwo, są warunkiem koniecznym miłości (...) ale uczucia same w sobie nie wystarczą. Nie da się na nich zbudować czegoś trwałego. Mówi się, że faza zakochania, tego "porwania", dzięki któremu wszystko jakby samo się dzieje, trwa od dwóch do czterech lat.
- To wiadomo, ale potem to uniesienie ustępuje miejsca chyba innym uczuciom - bliskości, przywiązaniu, przyjaźni, lojalności?
- Tylko żeby te inne uczucia "weszły" i dalej wiązały się z miłością, musi pani trochę popracować.
- Czyli pan uważa (...) że miłość to nie uczucie tylko działanie. Ale co to tak naprawdę znaczy?
- Ja to rozumiem tak, że zakochanie (...) to jest coś na kształt kredytu. Pewna szansa czy też okazja do tego, żeby zbudować coś solidniejszego. Zakochanie to nie jest miłość, to zaproszenie do niej.
W psychologii, to co się dzieje w psychice człowieka, dzieli się na dwa typy wydarzeń - "happenings", czyli to co mu się przydarza, czego doznaje, czego jest obiektem i "doings", czyli to, co robi, czemu może przypisać swoje sprawstwo i czego jest podmiotem. Patrząc z tej perspektywy zakochanie to jest czas dany ludziom po to, żeby kiedy ta relacja idzie łatwiej, nawzajem się siebie nauczyli i wypracowali pewne umiejętności, które pozwolą im przejść z "happenings" do "doings", czyli do miłości, którą się czyni, którą się obdarowuje". Jak się tego czasu nie wykorzysta, to on się w pewnym momencie skończy. Zazwyczaj bolesnym rozczarowaniem. (...)
jak ktoś rozumie, jaka jest natura zakochania i wykorzysta je, żeby zbudować relację opartą nie na chemicznym podrasowaniu, nie na paliwie uczuciowym, tylko na świadomych zobowiązaniach, to ma większą szansę stworzyć coś głębszego, trwalszego."
"Czując. Rozmowy o emocjach", Agnieszka Jucewicz

poniedziałek, 11 marca 2019

Obowiązki domowe a sprawa kozia

Kiedy z Szalonym Naukowcem zdecydowaliśmy się zaangażować we wspólne mieszkanie, zrobiliśmy to, co moim zdaniem każda para zrobić powinna (chociaż z lektur grup dyskusyjnych w internecie wnoszę, że większość wcale tego nie robi): usiedliśmy z kartką i długopisem, spisaliśmy wszystkie obowiązki domowe i dokonaliśmy podziału. Kierowaliśmy się swoimi preferencjami (ja nie znoszę odkurzać, ale mogę sprzątać łazienkę), częstotliwością danych aktywności (okien nie myje się tak często jak toalety) i ogólnym poczuciem sprawiedliwości. System, który wypracowaliśmy sprawdzał się przez te wszystkie lata całkiem dobrze.

Tyle słowem wstępu, a teraz historia właściwa.

Dziś mąż mój obwieścił mi, że chciałby zaplanować nowy podział obowiązków domowych na moment, kiedy wreszcie nasz okres Trochę-Tu-Trochę-Tam się skończy. Co więcej, mój mąż chciałby wziąć tych obowiązków więcej.
Sam z siebie.
Chce wziąć więcej obowiązków domowych.
Jestem poważnie zaniepokojona i podejrzewam podstęp.
Już słyszę uszami wyobraźni to wielkie ALE, które nastąpi na koniec.
"Kochanie, wezmę na siebie dodatkowo to i to, ALE rzucam pracę i zostaję house husband"
"Kochanie, wezmę na siebie dodatkowo to i to, ALE ty zajmij się kozami które mam zamiar hodować w salonie".

Niestety czeka go srogie rozczarowanie. Nigdy się nie zgodzę na hodowlę kóz w salonie, każdy wie, że łazienka jest lepszym miejscem.

sobota, 9 marca 2019

Dzielenie się

Mówią, że w związku trzeba się dzielić. W sumie nie mam nic przeciwko. Mogę się z Szalonym Naukowcem dzielić sekretami, pomysłami na spędzanie wolnego czasu, swoimi przemyśleniami, a nawet miejscem w łóżku (chociaż on twierdzi, że wcale tak nie jest). Bardzo chętnie dzielę się z nim takimi rzeczami jak obowiązki domowe albo sprzątanie kuwety. Mniej chętnie swoim ulubionym jedzeniem (no ale się dzielę! czasami).
Mój mąż także się ze mną dzieli: na przykład emocjami gdy jego ulubiona Barca wygrywa albo przegrywa (tym akurat dzieli się chyba również ze wszystkimi sąsiadami), swoim ulubionym winem i śmierdzącym serem (ble). Chętnie dzieli się ze mną swoim pechem i przygodami wizowo-pobytowymi.
Jeśli jeszcze ktoś miałby wątpliwości, które z nas lepiej wychodzi na tym związku:
Kilka dni temu podzielił się ze mną... wirusem. I to jeszcze był tak hojny, że oddał mi go chyba w większości: on kichnął parę razy i jest świeży i rześki jak ogórek, podczas gdy ja... powiedzmy, że dmuchając nos odkryłam istnienie mięśni twarzoczaszki, o których istnieniu nie miałam pojęcia całe swoje życie.
Ale wiecie co? Jest takie powiedzenie, że kobieta oddaje dziesięciokrotność wszystkiego co jej się ofiarowało. Także ten.

Image may contain: 1 person

piątek, 1 marca 2019

Z kociego pamiętnika

Kochany pamiętniczku, wczoraj był okropny dzień. Terytorium znowu najechał Wróg. Duża wydaje się w ogóle nie zdawać sobie sprawy z zagrożeń, jakie się z tym wiążą i nonszalancko pozwala Wrogowi się panoszyć, wtykać swoją długą szyję w najintymniejsze zakamarki jak szpara pod szafką na telewizor, gdzie lubię przechowywać czasem zabawki, a nawet ingerować w wystrój! Na szczęście ja jestem na posterunku. Przez ostatnie miesiące prowadziłam regularne obserwacje Wroga z ukrycia. Półka w szafie doskonale sprawdza się w tej roli, podobnie jak skrytka pod stołem. Po długim okresie osłabiania jego czujności, teraz mogę spokojnie rzucać na niego okiem z kanapy albo łóżka bez wzbudzania podejrzeń. Oczywiście nie pozwalam mu zbliżać się zanadto i gdy tylko jego szumiąca obecność staje się zbyt natarczywa oddalam się z godnością na z góry upatrzoną pozycję obserwacyjną. 
Ale wczoraj...! Ledwo opadł kurz po bitwie, ledwo zaczęłam dokonywać przeglądu strat, w biegu raportując Dużej, ledwo zaczęłam omawiać z nią plan działań naprawczych, ona bezceremonialnie wpakowała mnie do klatki! Do klatki!!!
Nie znoszę, gdy to robi i zawsze sprzeciwiam się głośno i wyraźnie komentuję w niewybrednych słowach takie zachowanie. Ale wczoraj nie tylko moja godność była na szali! Przecież szkody, które wyrządził Wróg trzeba naprawiać natychmiast! Wszystkie dekoracje z sierści i żwirku, którymi codziennie pieczołowicie ozdabiam Terytorium, zostały - jak zwykle - pożarte przez nienasyconą paszczę Wroga. Dywan nie pachnie tak jak powinien. To jest sytuacja alarmowa, nie możemy sobie pozwolić na jakieś ceregiele z klatką i podróżą w TAKIEJ SYTUACJI. Dałam oczywiście wyraz temu stanowisku w sposób dobitny. Ba, próbowałam nawet wydrapać dziurę w klatce. Zazwyczaj nie zniżam się do takich zachowań, pozostawiając je tak prostym i pozbawionym dumy stworzeniom jak psy - ale ekstremalne sytuacje wymagają ekstremalnych środków - niestety nic z tego. Zostałam uwięziona - czasem zastanawiam się, czy Duża nie jest czasem w zmowie z Wrogiem. Nie dość że wsadziła mnie do klatki, to jeszcze wyniosła z Terytorium, zmusiła do poniżającej konfrontacji z kimś, kogo nazywa "kierowca ubera", który to uznał za stosowne skomentowanie mojego rozmiaru. ROZMIARU. Kobiecie nie wypomina się takich rzeczy. Ja nie jestem duża, ja jestem puszysta. I mam grube kości.
A na końcu tego wszystkiego czekało mnie Terytorium Większych, gdzie panują absurdalne zasady dotyczące wchodzenia do szafy (nie wolno), na stół (nie wolno) i na łóżko (na jedno wolno, a na drugie już nie - co za bezsens). Zgadzam się na te wszystkie elementy opresji i pozwalam im myśleć, że o czymś decydują, bo tak naprawdę Więksi bez problemu dają sobą rządzić w kwestiach tak kluczowych jak pory posiłków (przedśniadanie, śniadanie, przekąska, suta obiado-kolacja i jeszcze kilka przekąsek po drodze) i sprzątanie kuwety po każdym moim w niej grzebnięciu.
Ostatecznie więc dzień skończył się nie najgorzej, ale to co musiałam przejść woła o pomstę do bogów egipskich. A Duża ma przechlapane. Jak znowu ją zobaczę, dam jej wyraźnie do zrozumienia, co o niej myślę. Nawet na nią nie spojrzę, o odzywaniu się nie ma nawet mowy. Niech sobie siedzi z Wrogiem, z tym wstrętnym "odwkurzwaczem" czy jak go tam nazywa.