Goście

wtorek, 22 września 2020

niedziela, 16 sierpnia 2020

Jędza-wariatka na skale

Czasami, kiedy myślę o sobie i swoim mężu mam taką wizję bardzo wzburzonego morza, gdzie wysokie fale, wręcz spienione bałwany, rozbijają się o pojedynczą niewzruszoną skałę.
Chcecie wiedzieć skąd ta wizja?
Czytajcie.

Może sobie pochlebiam, ale uważam się za osobę raczej racjonalną i ogólnie wykazującą się w życiu sporo rozsądku. Są jednak takie momenty, kiedy totalnie tracę te cechy i zmieniam się w jędzę-wariatkę. Zazwyczaj po fakcie, kiedy odzyskuję swój zwykły poziom funkcji intelektualnych, zastanawiam się jakim cudem Szalony Naukowiec ma wystarczające zasoby cierpliwości, żeby to wytrzymywać? Ja na pewno bym nie miała.

Jeden z takich momentów miał miejsce wczoraj. 
Żebyście lepiej zrozumieli dynamikę wydarzeń zacznę od krótkiego wprowadzenia: otrzymałam niedawno propozycję wystąpienia w pewnej telewizji śniadaniowej. W ogóle się tego nie spodziewałam, nigdy nie brałam pod uwagę "kariery" telewizyjnej, moim medium zdecydowanie jest słowo pisane. Poza tym ni należę do osób dobrze funkcjonujących w stresie, a ten niewątpliwie powoduje u mnie kamera wycelowana w moją twarz. 
Propozycja zaatakowała mnie zza węgła i od kiedy padła, w mojej głowie trwa gwałtowna i raczej chaotyczna debata, która chyba tymczasowo upośledziła moją możliwość podejmowania jakichkolwiek decyzji: od tego, co chcę na śniadanie, przez to w co się ubrać i czy iść do kina - po decyzję, czy zaszczycić wspomnianą śniadaniówkę swoją obecnością. Jest to stan, który wprawia mnie w silny niepokój i ogólne poczucie, że nie wiem czego chcę (którego bardzo nie lubię), a towarzyszy mu dodatkowo stres antycypacyjny związany z samą wizją pojawiania się na wizji (hyhy). Poza tym ogólnie czuję się zmęczona i sfrustrowana, brakuje mi życia towarzyskiego, podróży, wakacji. Więc sami rozumiecie, że moja forma psychiczna odbiega od szczytowej.

Tyle tytułem wstępu przejdźmy do historii właściwej.
Jakiś czas temu wymyśliliśmy z Szanownym Naukowcem, że fajnie byłoby znowu pochodzić na randki. Wczoraj właśnie miał być Ten Dzień, a mój mąż zarezerwował stolik w swojej absolutnie ukochanej restauracji oraz zaproponował żebyśmy po raz pierwszy od pandemii wybrali się też do kina. Zanim zapanował COVID byli z nas nieźli kinomani i obojgu nam brakuje tej rozrywki. Problem zaczął się już na tym etapie, ponieważ pozbawiona umiejętności podjęcia decyzji wersja mnie, nie potrafiła określić, czy chce, czy nie chce.
- Nie pytaj mnie o zdanie, przecież wiesz, że dziś nie potrafię nawet określić, co zjeść na śniadanie, ty zdecyduj - powiedziałam Szalonemu Naukowcowi gdy po raz piąty zapytał mnie o to samo. 
No to zdecydował.
I wtedy się zaczęło.
Najpierw odpalił mi się skrypt Nie wiem co na siebie włożyć.
Na swoją obronę powiem tylko, że:
a. moja letnia szafa składa się w znacznej większości z trzech kategorii ciuchów: do pracy (czyli: niezbyt wygodne i nie lubię), na wakacje i "nadzieja na lepsze czasy lub naiwność".
b. mówimy o dniu, w którym w Warszawie było jakieś 35 stopni w słońcu, w kinie zapewne 15 (zawsze przesadzają z klimatyzacją), a restauracja, którą wybrał mój mąż należy do tych, w których człowiek nie czuje się do końca komfortowo w szortach i kusej koszulce na ramiączkach.
Dylemat był oczywisty, wielki i zdecydowanie ponad moje możliwości: założyć wspomniane szorty i koszulkę i tym samym uniknąć upieczenia się na ulicy, ale narazić na zamarznięcie w kinie lub pod wpływem zimnych, krytycznych spojrzeń obsługi restauracji? Nosić ze sobą bluzę, która zabezpieczy przed pierwszym, ale nie przed drugim? Ubrać się przyzwoiciej (czytaj: mniej przewiewnie i mniej wygodnie)?
Do tego doszło jeszcze rozszerzenie skryptu zatytułowane: w niczym dobrze nie wyglądam, powinnam chodzić w worku na kartofle
W tym momencie doszłam do wniosku, że w sumie to po co my właściwie idziemy do tego głupiego kina i jeszcze głupszej restauracji, skoro moglibyśmy zostać w domu w domowych ciuchach i z netflixem i UberEatsem? 
- Po cholerę w ogóle mnie ciągniesz do tego kina, przecież ty nawet nie chcesz oglądać tego filmu*?? Potem będziesz mi miesiącami wypominał, że masz po nim traumę!** - zakrzyknęłam więc do męża, kiedy już - po dość długiej dyskusji - byłam mniej więcej wyszykowana do wyjścia.
- Ok, nie musimy iść do kina, jeśli nie chcesz. Chodźmy na spacer - odparł on.
- No chyba oszalałeś, nie będziesz mi teraz robił wody z mózgu!!! - zgarnęłam bluzę i wypadłam z mieszkania trzaskając drzwiami.
Mąż podążył za mną. 
Ruszyliśmy w stronę przystanku.
- Ojej zapomniałam bransoletki. Muszę po nią wrócić. Ale jak wrócę o już na pewno nie zdążymy. W ogóle i tak już jest za późno i nie zdążymy.
- Powinniśmy zdążyć, będą reklamy na początku
- A co jeśli mają jakieś dodatkowe procedury bezpieczeństwa? Już za późno!
- No to nie idźmy do kina tylko na spacer.
- Ale ja chciałam iść do kinaaaa - najwyraźniej doznałam olśnienia, gdy tylko okazało się, że na pewno jest za późno.
- Jest jeszcze kilka seansów w ten weekend, możemy pójść jutro albo wieczorem.
- Sama nie wiem... Może wieczorem.... - odrzekłam rozczarowana, bo przecież właśnie mnie olśniło, że chcę iść do kina teraz
- Na razie chodźmy na spacer
- Ale ja nie chcę iść na spacer - logiczne, przecież chciałam iść do kina.
- Jak to nie chcesz, przecież ty zawsze chcesz iść na spacer?
- Ale dziś nie chcę!!! I te buty się nie nadają - miałam na sobie sandałki, które na dłuższych dystansach potrafią mi obetrzeć stopy.
- To chodź, wrócimy do domu, zmienisz buty, zostawisz bluzę, zabierzesz te bransoletkę i pójdziemy.
- Ale ja nie chcę iść na spacer!
- To ja nie wiem czego ty chcesz.
- Ja też nie wiem!!!!
Jakim cudem wtedy mnie nie zabił albo nie zostawił na tej ulicy - nie mam pojęcia. Zamiast tego oświadczył, że chwilowo odbiera mi prawo głosu i pociągnął z powrotem do domu (taki dyktator) żebym zmieniła te nieszczęsne sandałki.
Wtedy rozpoczęła się faza druga.
- A wrócimy tu przed kolacją? A potem przed kinem?
- Eeeee nie wiem jeszcze, a co?
- No bo ja nie wiem jak się ubrać!!!
- Dobra, to możemy wrócić przed kolacją, nie będzie już tak gorąco, będziesz się mogła przebrać.
- To po co my w ogóle wychodzimy jeśli mamy zaraz wrócić?
- Idziemy na SPACER.O to w tym chodzi.
- A dokąd?
- Może do Łazienek?
- Nie chcę do Łazienek, mogłeś wybrać jeszcze bardziej zatłoczone miejsce??
- No to możemy iść gdzie indziej - tu podał parę opcji.
- Czyli chcesz żebyśmy poszli gdzieś, niemal dosłownie minęli restaurację, potem wrócili do domu znowu ją mijając i potem znowu wyszli z domu i do niej wrócili? Przecież to nie ma sensu. W ogóle nigdzie nie idźmy!
- No dobra, ale wtedy pójdziemy na spacer po kolacji - zaczął negocjować małżonek. Bez sensu, przecież mieliśmy wieczorem iść do kina. W odpowiedzi zaczęłam zakładać buty.
- To jednak teraz idziemy?
- Przecież mówiłeś, że chcesz iść na spacer? Jednak nie chcesz?? Dobra!! - wydarłam się i dramatycznym gestem rzuciłam buty i skarpetki na podłogę.
- Nie, jak tylko....
- Wiesz co?? Ty to sam nie wiesz czego chcesz!!!

Tak, właśnie do takiego wniosku doszłam.

Mniej więcej wtedy mój mąż sobie chyba uświadomił, że już jest zdecydowanie pora lunchu, a ja wciąż nie zjadłam śniadania (no przecież nie mogłam się zdecydować) i zaproponował żebyśmy chociaż wyszli coś zjeść. Tej propozycji ciężko mi było odmówić, bo może nie ja wiedziałam czego chcę, ale mój żołądek owszem.
Wiecie jak to mówią głodny facet to zły facet? Niewykluczone, że jestem kryptomężczyzną, bo porcja hummusu z pitą i kieliszek Aperola całkowicie odmieniły mój nastrój, ukoiły nerwy i zesłały spokój na umęczoną głowę. 
Reszta dnia minęła nam w zaskakująco dobrej atmosferze.

Pozostaje mi tylko zapewnić czytelników, że mój mąż, moja skała w centrum wzburzonego oceanu, nie musi znosić tego typu zachowań bardzo często. Czemu znosi je w ogóle: nie mam pojęcia, ale bardzo się z tego cieszę.

*Wybieraliśmy się na film pt. Polowanie bo rzuciłam jakiś czas wcześniej, że chętnie bym go obejrzała (myślałam, że to będzie horror), a w sumie niewielki jest w tej chwili w kinach wybór. 
** Mój mąż nie znosi horrorów i do dziś mi wypomina że nie może zapomnieć twarzy tytułowej bohaterki filmu Zakonnica


czwartek, 13 sierpnia 2020

Podwójne standardy

Wiecie czego nie lubię najbardziej na świecie? Jajecznicy na pomidorach. A zaraz po niej wielu innych rzeczy, między innymi: podwójnych standardów.
Podwójne standardy są wtedy, gdy stosujemy różne zasady (dla różnych osób lub grup), w identycznych sytuacjach. Czyli, że pewne zachowania/postawy są akceptowane lub oczekiwane u niektórych grup społecznych (lub osób), ale nie u innych.
Na przykład:
kiedy kobieta musi w mniejszym lub większym stopniu zakrywać swoje ciało, a facet może spacerować w szortach i t-shircie, a nawet bez tego ostatniego (ten przykład sobie zapamiętajcie, jeszcze do niego wrócimy);
kiedy para hetero może sobie na ulicy okazywać uczucia, a para homo: nie;
kiedy mężczyzna z bogatym życiem seksualnym jest męski maczo, podczas gdy kobieta to puszczalska i się nie szanuje;
kiedy kobieta zostająca w domu z dzieckiem jest spoko (poza mamusiowymi grupami na fejsie, ale to jest w ogóle inny temat), a robiący to mężczyzna jest niemęski; 
kiedy kobiece nieogolone nogi to okropność, a męskie: norma;
kiedy płacenie przez mężczyznę na randce to coś naturalnego i oczekiwanego, a odwrotnie: skandal i brak szacunku.
I tak dalej, listę można by ciągnąć w nieskończoność. A to dopiero przykłady podwójnych standardów na poziomie społeczeństwa. Z tym samym mamy do czynienia w związkach, kiedy na przykład:
on nie może mieć koleżanek, a ona ma kolegów (lub odwrotnie);
On flirtuje przy każdej okazji, a jej nie wolno;
jej rodziców odwiedzają regularnie, jego wcale;
on wychodzi wieczorami, ona nie może;
ona decyduje się zostać w domu z dziećmi, on nie może bo obowiązkiem mężczyzny jest zapewnić byt rodzinie (nie mówię tu o sytuacjach, kiedy para rozważyła obie opcje i po prostu ta obojgu bardziej pasuje).
Stosowanie innych standardów wobec siebie, a innych (sztywniejszych) wobec drugiej osoby bywa też nazywane hipokryzją ;)

Nie wiem jak Wy, ale ja uważam, że ludzie co do zasady są równi i albo coś wolno każdemu, albo nikomu (co do zasady, wiadomo, że są wyjątki, jak karetka na sygnale).

Z podwójnymi standardami jest jak z resztką jajecznicy na brodzie - niekoniecznie sobie zdajemy sprawę z tego, że je mamy.
Nie zastanawiamy się nad tym za często. Albo gorzej: uzasadniamy różnice w traktowaniu ludzi na rozmaite dziwne i pokrętne sposoby. Często - zwłaszcza jeśli nierówno traktowane są płcie - odnosząc się do biologii. Tak, kobiety i mężczyźni różnią się genitaliami, gospodarką hormonalną, a nawet - odrobinę - budową mózgu. Ale co z tego? Czy to sprawia, że nie są równi jako członkowie społeczeństwa albo jako partnerzy w związku?
Innym "argumentem", za podwójnymi standardami, który często się pojawia to: przecież tak po prostu jest, zawsze tak było, to jest normalne albo odwrotnie: przecież to nienormalne/nienaturalne. Tylko problem w tym, że to że jakoś "zawsze" było, nie znaczy że jest to dobre i właściwe. Normy społeczne - nie mówiąc już o zasadach funkcjonowania związku dwóch osób - tworzą i zmieniają ludzie. To nie jest coś stałego, niezmiennego, wykutego w kamieniu. Jakiś czas temu normalne było niewolnictwo, segregacja rasowa albo to, że kobiety nie mogły głosować albo studiować na uniwersytetach. Czy nadal jest? No właśnie.
W ogóle normalność jest pojęciem bardzo względnym. To co w jednym społeczeństwie w danym czasie jest uznawane za normalne, w innym (społeczeństwie lub czasie) nie jest - już to dowodzi, że brak tu jakiejkolwiek obiektywności. A jeśli nie ma normalności obiektywnej, jaki jest sens odnosić się do niej i na jej podstawie ustalać jakiekolwiek standardy zachowań i to różne dla różnych grup? Z jakiej chociażby racji nazywamy jedną miłość normalną, a inną nienormalną? Jedyną obiektywną granicą jest krzywda drugiej osoby i do póki ona nie ma miejsca, żadna ocena pod względem normalności, nie powinna mieć w ogóle żadnego znaczenia jeśli chodzi o regulację życia społecznego albo o prawo.

Na szczęście z podwójnymi standardami we własnej głowie (podobnie jak z różnymi krzywdzącymi normami społecznymi, ale to inny temat) można walczyć. A pierwszym krokiem powinno być uświadomienie sobie ich obecności w nas samych.
Dlatego myślę, że niezwykle ważna jest autorefleksja i to, żeby zadawać sobie pytanie Dlaczego? Dlaczego uważam, że tak powinno być? Czy są jakieś racjonalne powody dla których kobieta powinna golić nogi i nie powinna mieć za wielu partnerów seksualnych, a facet powinien płacić za randki i nie powinien iść na urlop wychowawczy? Nie mówię tu o indywidualnych preferencjach, mówię o ogólnie panujących zasadach.

To nie zawsze jest proste.
Dla mnie jakoś łatwiej jest na poziomie jednostkowym. Zawsze, kiedy odkrywam w sobie jakieś oczekiwania względem męża zadaję sobie pytanie, czy sama jestem w stanie to samo zrealizować? Kiedy na przykład oczekiwałam, że zaakceptuje on moich kolegów, przemyślałam gruntownie, czy będę w stanie zaakceptować jego koleżanki. Gdybym nie była, wymaganie tego od niego byłoby czystą hipokryzją.
Nieco gorzej mi idzie na poziomie norm społecznych. Wracając do przykładu z zakrywaniem ciała: kilka lat temu Szalony Naukowiec zapytał mnie, czy w Polsce kobiety mogą chodzić po ulicach topless, a jeśli nie, to dlaczego faceci mogą. Zaskoczył mnie mocno tym pytaniem. Szczerze mówiąc nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałam, przecież to takie oczywiste, że kobiety nie powinny pokazywać cycków. Przecież piersi to intymna część ciała, wzbudzająca pożądanie... A potem dowiedziałam się więcej o muzułmanach i usłyszałam od kilku osób, że kobieta powinna być skromna, unikać eksponowania wszystkiego co atrakcyjne, bo wtedy nie prowokuje mężczyzn*. Zdałam sobie sprawę, że w wielu krajach kobiety zakrywają znacznie więcej niż biusty - chociażby coś tak dla nas neutralnego jak włosy - a faceci wcale nie. I to mi uświadomiło, totalny relatywizm i uznaniowość takich norm. I wtedy doszłam do wniosku, że oczekiwanie od kobiet, że będą zakrywały włosy, ramiona czy łydki nie różni się NICZYM od oczekiwania, że zakryją biusty.
Jeśli macie jakieś wątpliwości w tym zakresie,  zajrzyjcie na zapisane story TOPLESS u @Segritta, ona świetnie wyjaśni Wam ten temat.

*Uwaga: nie mówię, że takie jest stanowisko islamu albo, że wszyscy muzułmanie tak uważają. Mówię tylko o argumencie, który usłyszałam kilkakrotnie i który dał mi do myślenia.

Z czasem jest trochę łatwiej. Krytyka (nie krytykanctwo!) zastanych norm i konwenansów wchodzi w krew. Poszukiwanie odpowiedzi na pytanie dlaczego tak ma być i niezadowalanie się byle jakim wyjaśnieniem (bo taka jest rola kobiety/mężczyzny, bo to jest kobiece/męskie, bo zawsze tak było, bo nie wypada) staje się nawykiem. Ale wymaga to stałej pracy nad sobą , pewnej dyscypliny umysłowej i wiecznego rzucania samemu sobie wyzwań. Czy warto podejmować ten wysiłek? Na to pytanie musicie odpowiedzieć sobie sami.

środa, 12 sierpnia 2020

Chwila sławy czyli udzieliłam wywiadu

W zeszłym tygodniu miałam przyjemność udzielić wywiadu dla portalu Ofeminin.



Wbrew temu, co sugeruje tytuł nie dotyczył on tylko sukienek!

Rozmawiałyśmy o tym jak to się stało, że nie chciałam wiązać się z cudzoziemcem, a skończyłam z mężem z Maroka, o tym czego się obawiałam przed pierwszą wizytą w jego kraju i czy te obawy się sprawdziły. Było trochę o związkach mieszanych, trochę o moim blogowaniu i o mojej małej misji. No i trochę o kieckach też.
Wyjaśniłam w nim również skąd wzięła się ksywka "Szalony Naukowiec" i czy to prawda, że zamieszkaliśmy razem po pięciu randkach!

Wywiad znajduje się tutaj:
https://www.ofeminin.pl/milosc/rozmawiam-z-basia-zona-marokanskiego-szalonego-naukowca/13te6h1

środa, 5 sierpnia 2020

Czym związki mieszane różnią się od niemieszanych?

Tyle czasu już piszę o związkach mieszanych na wszelkie możliwe sposoby i od każdej możliwej strony - dziś pora na refleksję na temat tego czym związek mieszany różni się od niemieszanego?

Zauważyłam, że wiele osób wyobraża sobie tego typu relacje jako z definicji bardzo trudne, wymagające ciężkiej pracy, poświęceń, wyrzeczeń, rezygnacji z siebie, pełne problemów, konfliktów i zgniłych kompromisów. Nie zrozumcie mnie źle, faktycznie może tak być - ale po pierwsze nie musi, a po drugie, tak samo może być w każdej innej relacji. Bo związek mieszany to taki sam związek jak każdy inny. Może być szczęśliwy i nieszczęśliwy; udany i nieudany; rozwijający i podcinający skrzydła; spokojny i pełen konfliktów. Budują go dwie różne osoby, o różnych charakterach, doświadczeniach, z różnym bagażem. Mogą do siebie pasować, mogą się bardzo różnić - i tyle. Wszystko zależy od tego, czy dobrze się dobrały, czy nie - i jak z ewentualnym niedopasowaniem sobie radzą. I to jest cała filozofia.

Każdy człowiek ma swoje tradycje, przyzwyczajenia, sposoby funkcjonowania, nastawienia, opinie, wartości, światopogląd. Czasami trafiamy na osoby kompatybilne pod tymi względami, a czasami nie. Z pozoru wydaje się, że łatwiej o poznanie kogoś podobnego w ramach tego samego kraju, czy kręgu kulturowego - i pewnie na poziomie globalnym, uśredniając, nie jest to całkiem błędne założenie. Ale pamiętajmy o tym, że prawidłowości obserwowanych w skali makro, w skali grup, społeczności czy społeczeństw, nie należy przenosić na poziom jednostkowy.
Chociażby my: ja wychowałam się w Polsce, mój mąż w Maroku, a naszą kompatybilność oceniam na jakieś 90%. Wyznajemy te same wartości, mamy zbliżony światopogląd, dzielimy opinie na wiele ważnych tematów. Dla porównania: wcześniej miałam dwóch chłopaków z Polski i jednego z innego kraju i z każdym z nich więcej mnie dzieliło niż łączyło.
Naprawdę wierzę, że dobre dobranie się z partnerem to już połowa sukcesu jeśli chodzi o szczęśliwy związek. Dużo przecież łatwiej żyć wegance z wegetarianinem, niż z facetem, który nie wyobraża sobie posiłku bez mięsa, a w wolnych chwilach lubi polować, prawda? To samo dotyczy innych istotnych wartości czy stylu życia. Ja na przykład nie mogłabym żyć z człowiekiem o silnie konserwatywnych przekonaniach, przywiązanym do tradycyjnego modelu rodziny: niezależnie od tego czy pochodziłby z Polski, Francji czy Maroka. Jest wiele kobiet, które właśnie takie wartości cenią, ale ja do nich nie należę i nie widzę powodu żeby się zmuszać i dopasowywać na siłę. I wiecie co? W ogóle nie interesowałyby mnie argumenty "u mnie w kraju tak jest" (względnie "u mnie w rodzinie zawsze tak było") ani żadne teksty o różnicach kulturowych, które trzeba przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza. Nie trzeba. Jeśli coś nam nie pasuje, to wcale nie trzeba tego przyjmować tylko dlatego, że gdzieś indziej "tak jest". W związku mamy się czuć dobrze i móc być sobą, a nie zmieniać się i dopasowywać na siłę do czyichś oczekiwań.
Życie ze źle dobranym partnerem może być ciężkie, pełne dramatów, konfliktów, trudnych wyborów i rezygnacji z ważnych rzeczy niezależnie od tego, czy pochodzimy z różnych krajów, czy sąsiednich ulic. Podobnie - a raczej odwrotnie - z dobrze dopasowaną drugą połówką.
Na to czy dwie osoby okażą się dobrze dopasowane, czy też nie, wpływa cała masa rzeczy: od sławetnych różnic kulturowych, przez  religię, wychowanie, wykształcenie, własny światopogląd i system wartości, po cechy osobowości i temperamentu. Naturalnie poznając osobę z całkiem innego kręgu kulturowego musimy się liczyć z większym prawdopodobieństwem wystąpienia poważnych różnic. Jednak to, czy staną się one problematyczne dla przyszłego związku, będzie zależało od wielu czynników wpływających na to jak dwie osoby sobie radzą z różnicami, czyli od takich rzeczy jak na przykład szacunek, otwartość, elastyczność, akceptacja inności, gotowość do współpracy, przywiązanie do tradycji, norm i schematów, czy potrzeba kontroli.
Im bardziej człowiek przywiązany do swoich utartych, stałych sposobów funkcjonowania i im sztywniejsze one są, tym bardziej prawdopodobne jest, że taka osoba będzie chciała je egzekwować w związku i narzucać partnerowi. Tym bardziej, jeśli charakteryzuje się ona wysoką potrzebą kontroli. I nieważne, czy mówimy tu o tradycjach w podstawowym znaczeniu tego słowa (obyczaje, sposoby myślenia i zachowania, normy społeczne itd przekazywane z pokolenia na pokolenie), czy o sposobie ubierania choinki, pakowania walizki albo ładowania naczyń do zmywarki. Im większa elastyczność, akceptacja i otwartość na inne, nowe rzeczy, tym większa szansa na to, że związek dwóch nawet różniących się osób będzie fajnie funkcjonował.

Wracając jeszcze na chwilę do dobrego dopasowania się - to w ogóle nie jest łatwa sprawa, bo żeby się dobrze dopasować, to trzeba się dobrze poznać. Zjeść razem beczkę soli. Przedyskutować tysiące godzin i setki tematów, często wielokrotnie, z różnych stron i w różnych ujęciach - tematów głębokich, ważnych, dotykających najgłębszych, podstawowych wartości, rdzenia konstrukcji umysłowej i duchowej;nie tylko kręcących się dookoła spraw życia codziennego, czyichś pięknych oczu i w ogóle habibi ajlowju. Przeżyć razem różne rzeczy; poobserwować człowieka z którym jesteśmy w różnych sytuacjach codziennych i niecodziennych, łatwych i trudnych, w obliczu różnych wyzwań,triumfów i porażek.
Nawiasem mówiąc, nigdy nie zapomnę, jak kiedyś na pewnej grupie multi-kulti przeczytałam, jak to wiele uczestniczek nie rozmawia z mężami na takie tematy jak polityka czy ekonomia. Naprawdę nie mieści mi się w głowie, że można wyjść za faceta, którego poglądów się nie zna. Zawsze gdy coś takiego słyszę, zastanawiam się, czy ta sama osoba wyszłaby za mąż za Polaka nie wiedząc, czy głosuje on na Razem, czy na Konfederację?
No ale wracając do rzeczy: może właśnie w tym poznawaniu się tkwi pewna pułapka dla par z różnych krajów. A konkretnie mam na myśli znajomość powszechnych kodów kulturowych. Bo jednak nie ma co ukrywać: wychowanie w jednej kulturze i jednym języku dużo upraszcza. Na przykład widząc osobę z napisem "nie czytam Gazety Wyborczej" albo "piekło kobiet" na koszulce od razu mamy pewne wyobrażenie na temat ideałów z którymi ona sympatyzuje, prawda? Tak samo wiele jesteśmy w stanie wyczytać ze słownictwa, jakim ktoś się posługuje, tego jak pisze itd. W przypadku relacji z cudzoziemcem nie dysponujemy takimi wskazówkami i nie mamy żadnych dróg na skróty. A nasz umysł bardzo drogi na skróty lubi - dlatego tak chętnie operuje stereotypami, uproszczeniami i heurystykami. Nie lubi natomiast pustki i w razie braku informacji bardzo chętnie uzupełnia puste pola niemalże czymkolwiek (co tłumaczy, czemu większość ludzi chcąc nie chcąc czerpie "wiedzę" na temat rzeczy kompletnie sobie obcych z filmów). I dlatego łatwo jest przeoczyć, że tak naprawdę wcale czegoś o drugiej osobie nie wiemy. Łatwo zinterpretować zachowanie w znany nam sposób i wysnuć wniosek: sensowny i uzasadniony dla nas i naszego tła kulturowego - kompletnie nieadekwatny w innym. Choćby zarzucenie marynarki na odkryte ramiona ukochanej w Polsce może być romantycznym gestem związanym z ochroną jej przed chłodem, a w kraju arabskim: próbą zakrycia jej przed wzrokiem innych mężczyzn.
Ale żeby wziąć pod uwagę alternatywną interpretację trzeba wiedzieć, że ona istnieje, prawda? Dlatego wiążąc się z człowiekiem z importu - poza absolutnie kluczową sprawą jaką jest dobre poznanie się - nie można zapomnieć o roli poznania kultury, religii, historii kraju jego pochodzenia.

Zaczęłam ten artykuł od stwierdzenia, że związki mieszane nie różnią się znacząco od innych i tym samym chciałabym go zakończyć. W ostatecznym rozrachunku wszystko przecież sprowadza się do dwóch chcących być ze sobą osób, które mniej czy bardziej się od siebie różnią i lepiej lub gorzej umieją sobie z tymi różnicami poradzić. I do pracy, którą chcą (lub nie) wykonać żeby zrozumieć to pierwsze i osiągnąć to drugie.

Tylko tyle i aż tyle.

środa, 29 lipca 2020

Moje Wielkie Marokańskie Wesele - tak właśnie było

Jeśli ktoś myśli, że polskie wesela są męczące lub ciężkie, powinien wybrać się na marokańskie. Najlepiej w charakterze panny młodej.
Bo rolą panny młodej na weselu w Maroku jest dostarczenie rozrywki gościom (moim skromnym zdaniem ma im to zrekompensować brak powszechnie dostępnych w dużych ilościach napojów wyskokowych), a robi to ona wg bardzo napiętego harmonogramu, który surowo i bezwzględnie egzekwują Panie do Pomocy (zapamiętajcie je, jeszcze wielokrotnie o nich usłyszycie). Jeśli chodzi o pana młodego to spełnia on rolę czegoś w rodzaju koniecznego, ale niezbyt istotnego akcesorium, plączącego się w okolicach panny młodej.

Negocjacje przedweselne
Po dwóch ślubach w Polsce, właśnie wtedy, gdy osiągnęłam pełną saturację (żeby nie powiedzieć: przesyt) jeśli chodzi o potrzebę celebrowania związku z Szalonym Naukowcem (i wydawania na ten cel pieniędzy) przyszła pora na wymarzone przez moją Teściową wesele w Maroku. Z racji tego, że w tamtym czasie ja mieszkałam w Polsce, a Szalony Naukowiec krążył między mną, a pracą w Niemczech, żadne z nas nie miało czasu na liczne podróże do Maroka. Tym samym to Teściowa zajęła się organizacją całości z nami konsultując tylko najbardziej kluczowe kwestie. Mój mąż na przykład miał okazję obejrzeć i zaakceptować salę, ja: wyrazić sugestie, co do jedzenia. Udało nam się także uniknąć samej ceremonii zaślubin (na czym zależało zwłaszcza mojemu mężowi) oraz widma białej, księżniczkowatej kiecki a la Hollywood (na czym z kolei zależało mnie), a także paru innych "zachodnich" zwyczajów, takich jak rzucanie bukietem.
Absolutnie nie udało nam się zaingerować w kwestię lektyk (ani ich być albo nie być, ani ich ilości), wybór zespołu i wodzireja, a nawet w takie sprawy jak mejkap i fryzura. Chociaż nie, w przypadku tej ostatniej pozostawiono mi pewien wybór - niestety w zakresie bardzo odległym od moich preferencji. Ale jeszcze do tego dojdziemy.
Podobnie nie było szans na jakikolwiek wpływ na ilość przewidzianych dla Panny Młodej strojów. W Maroku panuje pod tym względem ogólna zasada: im więcej tym lepiej - chociaż zazwyczaj nie przekracza się siedmiu sztuk, zwłaszcza podczas wesela jednodniowego. Jak przeczytacie ten post do końca, zrozumiecie czemu.
Nawiasem mówiąc strój, który nosi panna młoda na marokańskim weselu nazywa się takchita, ale nie jest to fason zarezerwowany tylko i wyłącznie na śluby.
Ale wracając do rzeczy: na etapie planowania imprezy powiedziano mi, że będę miała trzy. Teściowa zamówiła je u krawca, a ja nawet mogłam wypowiedzieć się w sprawie koloru jednej z nich (szaleństwo). Z czasem jednak okazało się, że trzy to chyba za mało...

Trzy dni przed
Pierwszą rzeczą jaką zrobiłam po przylocie do Marrakeszu było, naturalnie, zmierzenie czekających już na mnie gotowych, uszytych na zamówienie takchit*, żeby zaraz następnego dnia pojechać z teściową i szwagierką  do sklepu wynajmującego akcesoria ślubne aby wypożyczyć kolejne dwie.
Wynajmowanie kiecek i akcesoriów jest dość popularnym rozwiązanie w Maroku z racji kosztów wiążących się z kupnem tego wszystkiego - jedna sukienka sama w sobie to duży koszt, a do każdej dochodzi naprawdę duża ilość biżuterii, nie wspominając nawet o lektykach i takich sprawach
*Jeśli w tym momencie zaczęłyście się zastanawiać jak to mierzyłam gotowe kiecki, skoro nie było mnie przy zamawianiu ich, o żadnych przymiarkach nie wspominając, to dobrze myślicie!
Teściowa zamówiła je sama, nie spytawszy mnie nawet o wymiary - możecie sobie wyobrazić z jakim stresem to się dla mnie wiązało, biorąc pod uwagę, że nie należę do osób o filigranowej budowie, na których wszystko świetnie leży i jestem tego doskonale świadoma. Na szczęście okazało się, że nie jest to problem, a naturalna forma takchity, która ma postać dość luźnej, prostej szaty, jest raczej uniwersalna rozmiarowo. Jakim cudem do każdej kobiety pasuje jak ulał? Cierpliwości. Czytajcie dalej.
Poza wyborem dodatkowych sukienek, akcesoriów i lektyk, obejrzeliśmy jeszcze salę i zjeździliśmy milion salonów fryzjerskich w poszukiwaniu doczepów w kolorze zbliżonym do moich włosów.
Poza tym wszystko było już przygotowane, dlatego bez zbędnego tracenia czasu przejdźmy wreszcie do samego Dnia Wesela.

Przygotowania
Dla ciekawskich nazwa
Jak mówiłam, nie pozostawiono mi za bardzo nic do powiedzenia w kwestii makijażu i fryzury. Co o znaczy? Ano to, że nie było mowy, że sama się tym zajmę: o nie. Zarezerwowano i mnie i obu szwagierkom wizytę w bardzo wypasionym salonie piękności. Byłyśmy tam na godzinę 16 (impreza miała rozpocząć się ok 20). Najpierw trafiłam do makijażystki. Szłam tam lekko zaniepokojona, gdyż moja karnacja jednak znacząco różni się od kolorytu lokalnych klientek i obawiałam się, że kosmetyki o odpowiednim stopniu  bladości (odcień: duch) mogą w ogóle nie istnieć na rynku marokańskim. Muszę powiedzieć, że byłam pozytywnie zaskoczona! Nie dość, że znalazł się odpowiednio jasny podkład, to jeszcze pani makijażystka mówiła po angielsku, skonsultowała ze mną co ma zamiar zrobić i nie próbowała mnie na siłę umalować w typowy dla marokańskich panien młodych sposób (bardzo, bardzo ciemne oko), ale naprawdę zadbała o to aby makijaż pasował do mojej karnacji.
Potem trafiłam na fotel fryzjerki i tu już nie było tak fajnie. Ani nie była miła, ani nie mówiła po angielsku, ani nie była zachwycona, że musi instalować doczepy na moich krótkich włosach. W tym ostatnim akurat się zgadzałyśmy.
To chyba dobry moment żeby wyjaśnić kulisy doczepów.
Jestem i zawsze byłam wielką fanką krótkich włosów. Wiele lat nosiłam fryzurkę pixie i ją uwielbiałam. W momencie, kiedy się zaręczyliśmy, uznałam, że trzeba jednak ciut włosy zapuścić coby mieć jakąkolwiek szansę jakoś je ułożyć tak aby na ślubie, się czymkolwiek od stanu normalnego. Zapuszczałam je więc jakieś 1,5 roku - to nie jest bardzo dużo.
Na pewnym etapie planowania wesela mąż przekazał mi że muszę się liczyć z fryzurą z doczepami. Wiadomość tę przyjęłam źle: krótkie włosy to moja tożsamość i czułam się nieakceptowana i zmieniana siłą na obraz i podobieństwo jakiś wyobrażeń Teściowej.
Rzeczywistość okazała się bardziej przyziemna: obowiązkowym elementem każdego stroju panny młodej w Maroku jest korona lub też tiara. Ciężki obiekt, który po prostu musi mieć solidną bazę, jakiej nie zapewniają krótkie włosy. I tyle.
Niemniej nie byłam zachwycona tym faktem, a aspekty bólowe całego procesu (czułam się jakby fryzjerka próbowała zerwać mi skalp z głowy) nie poprawiały mojego samopoczucia. Ostateczny efekt był jednak raczej zadowalający.
Cały proces (nie tylko mój, moje szwagierki również poddawały się zabiegom upiększającym) trwał ledwie 3,5h. Po wyjściu udałyśmy się prosto na salę - dotarłyśmy tam przed godziną 20, czyli zgodnie z planem, jako że impreza miała rozpocząć się o 20 - to znaczy, że o tej porze spodziewano się przybycia gości, po czym mieliśmy z Szalonym Naukowcem dokonać naszego Wielkiego Wejścia.
Rzeczywistość wyglądała jednak nieco inaczej.
Tak wyglądało wejście do sali weselnej. Byłam bardzo rozczarowana, gdy się dowiedziałam,
że nie będziemy wjeżdżać na tych koniach
Oczekiwanie na Wielkie Wejście
Jak już wiecie marokańska panna młoda ma kilka sukienek, oczywiste więc jest, że sala weselna musi dysponować miejscem, w którym będzie można je spokojnie zmieniać. Pan młody zazwyczaj ma swoją przebieralnię, ale w naszym przypadku był to jeden wspólny pokój - z drugiego korzystały kobiety z rodziny (moja teściowa i szwagierki miały po dwie kreacje). Całe to zaplecze znajdowało się w oddzielnej części budynku sali weselnej, a z salą właściwą (gdzie mieli być goście) łączył je korytarz. Tym samym goście mogli zobaczyć nas dopiero kiedy byliśmy absolutnie gotowi, natomiast my gości nie widzieliśmy prawie wcale - przynajmniej na żywo, bo nasza przebieralnia była zaopatrzona w ekran, który - jak się okazało sporo później - na bieżąco wyświetlał to, co kręcił kamerzysta.
Tam też zamelinowaliśmy się czekając na znak, że pora się szykować do wyjścia (nie będę przecież siedziała i gniotła kiecki). I tak czekaliśmy jakieś 1,5h aż liczba gości osiągnie wymagany pułap. Goście - jak to w Maroku - się nie spieszyli. Kiedy już uzbierało się ich wystarczająco dużo, przyszła pora przywdziać pierwszy strój i ruszyć do boju.

Pierwsza była zielona takchita wyszywana złotymi nićmi - zielony to kolor uznawany w Maroku za królewski i jest zawsze wybierany specjalnie do henny (o której za moment) i dlatego podczas tej części imprezy wszystko było zielone.
Pamiętacie Panie do Pomocy (PdP), o których wspomniałam na początku? Było ich pięć, a sens ich pojawienia się w naszym pokoju przygotowawczym był dla mnie z początku raczej niejasny. Zakładałam, że po prostu założę sukienkę, a one może pomogą mi dopiąć pasek - paski to typowy i kluczowy element każdego uroczystego kobiecego stroju marokańskiego: często są szerokie i sznurowane z tyłu niczym gorset.
Ewentualnie brałam pod uwagę ich pomoc w instalacji tiary na głowie.
Jakże się myliłam!
PdP pełnią na marokańskim weselu rolę absolutnie kluczową. Co tam wodzirej, panna młoda, rodzice, nie mówiąc już nawet o panu młodym! Prawdziwa władza i kontrola nad przebiegiem wypadków leży w rękach Pań do Pomocy. Jak już wspominałam i jak za chwilę się przekonacie, cała impreza toczy się dookoła przebierania i wystawiania na pokaz panny młodej. Już z tego względu do PdP, które za to przebieranie odpowiadają (czytajcie dalej, przekonacie się jak), zarządzają tym samym czasem wszystkich wejść i wyjść - cała reszta, czyli takie nieistotne sprawy jak jedzenie, czy zabawa gości, jest pochodną tego harmonogramu. Po drugie zarządzają także fotografem i kamerzystą: filmować i fotografować wolno tylko wtedy, kiedy one na to zezwolą. Po trzecie zarządzają każdym ruchem pary młodej: dyktują kto, gdzie, kiedy, w jakiej pozycji i jak długo ma stać, siedzieć lub iść. Poza tym przy pomocy bardzo głośno śpiewanej inkantacji anonsują każde pojawienie się panny młodej oraz wiele innych istotnych wydarzeń, nakazując tym samym gościom przerwać to co akurat robili i skupić się na tym co ISTOTNE.
PdP były mocno niezadowolone, że sama założyłam pierwszą takchitę (więcej nie popełniłam tego błędu) i natychmiast obstąpiły mnie ze wszystkich stron z naręczem szpilek i zaczęły układać, dopasowywać, poprawiać i upinać na mnie warstwy stroju. Warstwy bo takchita składa się z dwóch warstw - w przeciwieństwie do kaftanu.
Tak: odpowiedź na pytanie: w jaki sposób strój, który oryginalnie ma formę prostej, luźnej i neutralnej rozmiarowo szaty, leży jak ulał na każdym, kto go włoży, tkwi w odpowiedniej liczbie szpilek.
Po udrapowaniu na mnie materiału, zapięły mi złoty wysadzany zielonymi kamieniami pas (pozbawiając mnie możliwości oddychania), zainstalowały na głowie złotą wysadzaną zielonymi kamieniami koronę (zainstalowały czyli nie tylko położyły, ale przypięły licznymi, strategicznie rozmieszczonymi wsuwkami), a na czole łańcuszek (pozbawiając mnie tym samym w większości możliwości ruchu głową). Następnie zawiesiły mi na szyi wielki, ciężki złoty naszyjnik wysadzany zielonymi kamieniami i pozwoliły samej założyć ciężkie kolczyki (zgadnijcie w jakich kolorach). Na koniec wpięły mi we włosy coś w rodzaju welonu, który spłynął mi po plecach i został poprowadzony przodem aż do ramion i na nich upięty specjalnymi spinkami (co już naprawdę zredukowało ruchomość mojej głowy do zera, bo całość wraz z tymi nieszczęsnymi doczepami koszmarnie ciągnęła).
W międzyczasie przebrał się też Szalony Naukowiec: jasne, kremowe spodnie i  (powiedzmy koszula), a na to coś co nazywają jebador, czyli takie, hm, giezło. Oczywiście zielone. Pan młody na weselu marokańskim naprawdę pełni rolę niewiele znaczącego dodatku do panny młodej.

Akt 1. Wielkie Wejście i henna
Kiedy już byliśmy oboje gotowi, PdP (ubrane w tym momencie w zielone kaftany i zielone chustki) zawezwały Kolesi od Lektyki (ubranych w zielone kubraczki i śmieszne czapeczki Mikołaja) oraz rozpoczęły bardzo swoją inkantację Następnie posadziły mnie w zielonej (naturalnie) lektyce i.... znowu zaatakowały szpilkami, żeby ułożyć wszystkie fałdy materiału w optymalny do siedzenia sposób - co pozbawiło mnie jakiejkolwiek możliwości ruchu poza machaniem ręką - to było pożądane, a wręcz oczekiwane. Następnie zostałam obfotografowana i.... zaczęło się. Kolesie od Lektyki mnie podnieśli: najpierw na wysokość mniej więcej pasa (czyli tak jak pozwalały spuszczone wzdłuż ciała ręce), aby potem zarzucić mnie sobie na ramiona. Potem ruszyli w kierunku tej części sali, gdzie byli goście. Mój małżonek miał defilować o własnych siłach przed nami.
Wszystkie doświadczenia z jazdą konną i na wielbłądzie prowadziły mnie do tego momentu w życiu: do bycia zarzucaną na ramiona i balansowania w lektyce na ramionach czterech facetów, którzy tańczyli.
A raczej: podrygiwali.
W ten sposób okrążyliśmy całą salę: ja się uśmiechałam i machałam gościom, ci wiwatowali, a ich żeńska część wydawała z siebie to typowe między innymi dla Maroka wycie (sorry, nie wiem jak to inaczej nazwać), które w marokańskim dialekcie nazywa się zgharit. Jeśli chcecie usłyszeć o co mi chodzi KLIKNIJCIE.
Po kilku takich okrążeniach przyszedł czas na sesję fotograficzną z mężem i najbliższą rodziną: lektyka z ramion Kolesi od Lektyki przeniosła się na ich ugięte kolana, a mąż, teściowie i szwagierki przystawali lub przysiadali obok do zdjęć.
W końcu zostałam (wraz z lektyką) postawiona na podłodze, a PdP rzuciły się odpinać szpilki, abym mogła wstać, wejść po 3 stopniach na specjalne podium dla pary młodej i usiąść na kanapie (zielonej!). Tam zaraz zostałam znowu zaatakowana szpilkami aby dostosować fałdy materiału do tej pozycji. Żaden centymetr materiału nie miał prawa drgnąć.
Potem zaczęła się henna.
Ozdabianie henną dłoni (i ewentualnie stóp) panny młodej to tradycja tak samo popularna w Maroku jak i w Indiach, Pakistanie czy Nepalu. Zazwyczaj przyjmuje albo formę henna night, kiedy w malowaniu biorą udział także inne zaproszone na ślub kobiety, albo jest fragmentem wesela. W tym przypadku panna młoda (czyli ja) siedzi na podium na zielonej kanapie i na oczach wszystkich gości ma robione zdobienia. Po ich nałożeniu bohaterka dnia siedzi sztywno (bo szpilki nie pozwalają jej drgnąć), czekając aż henna wyschnie i eksponując dłonie, a goście podchodzą robić sobie z nią (i panem młodym) zdjęcia.
Ledwo moja henna zaczęła zasychać, już jedna z PdP zabrała się do jej zmywania (za szybko! Prawie nie złapała! Ale kto by tam mnie pytał o zdanie), a potem zdjęto ze mnie szpilki, tak abym mogła wstać: wtedy też PdP ułożyły fałdy mojej kiecki w kolejny odpowiedni sposób i nastąpiła część stojąca sesji zdjęciowej. A dużo ludzi chce robić zdjęcia z panną młodą w każdej pozycji.
Nas koniec zeszliśmy z podium, wolnym krokiem przeszliśmy przez całą salę i udaliśmy się do naszej przebieralni.

Akt 2. Podwójna Lektyka
Tam PdP (przebrane już tymczasem w kremowo-złote kaftany i chusty - tak zostało już do końca) rzuciły się mnie rozbierać. Zarówno zdejmowanie jak i - jak się okazało chwilę później - zakładanie tych sukienek wymagało zarzucenia mi na głowę chustki abym nie wypaćkała czegoś makijażem albo nie rozwaliła fryzury. Naturalnie proces rozbierania zaczął się od zdjęcia "welonu", odczepienia umocowanej na mojej głowie korony i łańcuszka, zdjęcia paska i reszty biżuterii. Potem przyszedł czas na wyjęcie wszystkich szpilek i wypakowanie mnie ze wszystkich warstw tkaniny aż do bielizny.  Wszystkiemu temu towarzyszył ciągły strumień werbalnych i niewerbalnych (PdP nie mówiły w żadnym znanym mi języku, ale gestykulowały nader wymownie) komend:  usiądź, wstań, pochyl głowę, ręka tu, ręka tam. Wszystko to odbywało się bardzo sprawnie i w lekkim pośpiechu. 
Ledwo pozwoliły mi skoczyć do łazienki zanim zaczęły pakować mnie w następny strój.
Druga takchita była żółta, ozdabiana z przodu kolorowymi kryształkami i perełkami. Towarzyszyła jej kolejna korona, ciężki naszyjnik, wielkie kolczyki i pasek wysadzane kamieniami pasującymi do kryształków na sukience. Proces pakowania mnie w to wszystko i upinania materiału przebiegł bardzo podobnie do poprzedniego razu. Może brzmi to szybko, gdy to czytacie, ale bynajmniej nie trwało to krótko.
Gdy już byłam gotowa, czekała mnie najpierw samotna jazda w dużej, dwuosobowej lektyce - naturalnie gdy tylko do niej weszłam zostałam surowo poinstruowana jak mam usiąść, a potem PdP znowu poupinały fałdy materiału na moich nogach w odpowiedni sposób. Kolesie od Lektyki w międzyczasie także pozbyli się zielonych kubraczków i przebrali się na biało, chociaż nie zrezygnowali z czapeczek Mikołaja. Po chwili dołączył do mnie małżonek w garniturze (jemu także dostała się połajanka odnośnie sposobu siedzenia). Ja już zdążyłam się przyzwyczaić do tego uczucia, ale on nie był zachwycony, kiedy nas podniesiono i  robiliśmy tych kilka rund dookoła sali podrygując na ramionach Kolesi od Lektyki.
Kolejne etapy także się powtarzały: szybkie wyjęcie szpilek abym mogła wstać - sesja fotograficzna na stojąco - szpilki zapinane na kolanach na kanapie - sesja na siedząco na kanapie, która tym razem nie była zielona a złota - odpięcie szpilek - spacer do szatni.

Antrakt
Nie dla nas oczywiście, my nie mieliśmy chwili przerwy przez całą noc.
Na ten moment na pewno już ogarniacie mniej więcej rytm w jakim wszystko się działo: okresy, kiedy para młoda była na sali z gośćmi, przeplatały się z okresami, kiedy jej nie było (bo się przebierała). Jak to wszystko miało się do siebie czasowo? Szczerze mówiąc nie mam pojęcia, czas leciał tak błyskawicznie, że nie miałam nawet, kiedy patrzeć na zegarek. Myślę, że na jedną sukienkę przypadało trochę mniej niż dwie godziny, z czego może 1/3 poświęcona była ubieraniu i rozbieraniu.
Co się działo w przebieralni w tych momentach, już mniej więcej wiecie. Co się działo na sali? Dzięki ekranowi połączonemu z kamerzystą mieliśmy szansę podglądać trochę gości: zajmowali się głównie tańcami do muzyki granej na żywo i oklaskiwaniem wodzireja, który zagrzewał wszystkich do zabawy i jednocześnie śpiewał.

Akt 3. Jedzenie.
Trzecia była takchita w kolorze szafirowego nieba zdobiona srebrnym haftem i kryształkami jak gwiazdy. Do niej oczywiście dopasowana, srebrno-niebieska biżuteria i pasek. Mąż mój w tym czasie przebrał się w biało-niebieski jebador. Logistyka całego przebierania była identyczna, jednak tym razem dla odmiany wyszliśmy na własnych nogach i udaliśmy się na obchód stolików żeby pozdrowić gości. W tym celu byliśmy prowadzeni przez kogoś w rodzaju mistrza ceremonii (nie mylić z wodzirejem), który później także dyrygował wnoszeniem kolejnych potraw. Przy każdym stoliku zatrzymywaliśmy się na jakieś 15 sekund i ruszaliśmy dalej - raczej ku uciesze ludzi, bo było już grubo po północy, a nikt jeszcze nie dostał niczego konkretnego (poza ciastem, ciasteczkami i owocami) do jedzenia*. Do tych 15 sekund na stolik (no i do licznych sesji zdjęciowych) właściwie ograniczyły się nasze interakcje z gośćmi innymi niż sześć osób, z którymi dzieliliśmy stolik.
Na stoły wieżdża bastila
W końcu dotarliśmy do naszego stołu i usiedliśmy na tronach (jakże by inaczej) i wszyscy dostali długo wyczekiwany obiad.
Porcja bastili
Wnoszenie kolejnych dań było show samym w sobie. Kelnerzy obnosili kolejne naczynia dookoła sali przy dźwiękach specjalnej muzyki. Jeśli śledzicie mnie na instagramie, będziecie mieli okazję zobaczyć jak to wyglądało.
Na pierwsze danie podano rybną bastile**: marokańskie ciasto warka - czyli takie cieniutkie platy jak ciasto filo czy francuskie, tylko jeszcze cieńsze - uformowane w taki jakby placek (pie), wypełnione chińskim makaronem, owocami morza i kawałkami ryby.
Potem była tangia (tradycyjne danie z regionu Marakeszu: wołowina w przyprawach zapakowana do glinianych naczyń, które następnie są zagrzebywane na kilka godzin w gorącym popiele). Na koniec pieczony kurczak. Potem jeszcze deser (ciasto lodowe) i owoce i już znowu spacerowaliśmy przez salę do naszej przebieralni.
Tak wjeżdżała na stoły tangia, a ten po lewej w pelerynie to nasz Mistrz Ceremonii, a po prawej w czerwonych pelerynach: zespół
* Na Marokańskich weselach nie zaczyna się od serwowania posiłku, jak u nas, po pierwsze dlatego, że część gości mogłaby sobie przedwcześnie pójść, ale (wg mnie) także dlatego, że (oficjalnie) nie potrzeba przecież podkładki pod picie.
** niektórzy czytelnicy może pamiętają jak skończyło się moje pierwsze spotkanie z tym daniem - nic dziwnego, że walczyłam przeciwko niemu jak mogłam. Jak widać: bezskutecznie.

Akt 4. Dwie lektyki
Gdy tylko weszliśmy do naszej przebieralni, PdP znowu obstąpiły mnie ze wszystkich stron, i wedle tego samego schematu, przebrały mnie w kreację nr 4: jasnoniebieską, ozdabianą kryształkami i złotymi haftami, której towarzyszyła kolejna złota korona, naszyjnik, kolczyki i pas.
Pan Młody założył w tym czasie kremową jelabę (długą męską szatę z kapturem).
Przyszła pora na lektykę numer 3 (i 4). Tym razem byliśmy noszeni oboje, ale oddzielnie. Ja oczywiście unieruchomiona milionem szpilek powstrzymujących poły takchity od rozjechania się, a mnie od ruszania się. Za to mój mąż wręcz przeciwnie - był bardzo ruchomy, bo pewnym momencie kazano mu (zgadnijcie, kto mu kazał) wstać i balansując na rączkach mojej lektyki - nadal oboje wisieliśmy w powietrzu - pocałować mnie w czoło. Dobrze, że nie spadł, to była niezła akrobacja.
Potem już standardowo: odszpilkowanie - kilka kroków - złota kanapa - znowu szpilki - zdjęcia - wyjęcie szpilek - spacer do przebieralni.

Akt 5. Tort i Wielkie Wyjście
Na ostatni akt tego przedstawienia mój mąż założył (znowu) garnitur, a ja białą takchitę haftowaną na srebrzysto-biało z aplikacjami z perełek. Wyglądała nieco jak kimono, a do niej dopasowane były znacznie delikatniejsze niż wcześniej srebrne akcesoria - chyba najbardziej w moim stylu ze wszystkich: nie było też kolejnej korony, ale tylko lekka, śliczna ozdoba do włosów.
Tort, soczek, a w tle nasze podium i złota kanapa
Ubrani przedefilowaliśmy przez salę aż do czekającego na nas stołu z tortem. Pokroiliśmy go, nakarmiliśmy się nim nawzajem, wypiliśmy brudeshaft soczkiem (nie, w Maroku nie oznacza on tego samego, co u nas) i udaliśmy się do naszego stolika, gdzie obok tortu czekała też harira (zupa) i śniadanie gdyż była już prawie 5 rano.
Weselne śniadanie: croissanty, bahrir, msemen
i z jakiegoś powodu ciasteczka ramadanowe

Czas zleciał niesamowicie szybko!
Już myśleliśmy, że to koniec, ale nie: jeszcze musieliśmy zatańczyć. Nie żeby z innymi: na marokańskim weselu najwyraźniej interakcje z innymi nie są za bardzo przewidziane. Taniec miał się odbyć we dwoje, ku uciesze tłumów, na malutkim kwadratowym podium dookoła którego bawili się goście przez ten czas kiedy my się przebieraliśmy. Na szczęście trwało tylko kilka minut, ale i tak mało z niego nie spadłam.

Gdy już zaspokoiliśmy potrzeby wszystkich gości dając pokaz umiejętności tanecznych, zeszliśmy ze sceny i przedefilowaliśmy przez całą salę aż do samochodu, a na potrzeby zdjęć i filmu nawet nim odjechaliśmy - jakieś 10m. Potem się zatrzymaliśmy a PdP przybiegły odebrać pasek, kolczyki i ozdobę do włosów, które były wynajęte razem z resztą akcesoriów, lektykami, Kolesiami od Lektyk i samymi PdP.
W międzyczasie nasze rzeczy zostały spakowane i wpakowane do bagażnika, my pożegnaliśmy się z tymi gośćmi, którzy wyszli za nami na zewnątrz i odjechaliśmy przy trąbieniu klaksonów - tym razem naprawdę.

Była prawie 6 rano.

czwartek, 23 lipca 2020

Zagadka trzech ślubów

Zgodnie z obietnicą dziś przedstawiam kulisy wydarzeń, które doprowadziły nas do posiadania trzech rocznic ślubu.

Za górami, za lasami...
Wszystko zaczęło się na początku 2018 roku, kiedy po ponad 4 latach bycia i mieszkania ze sobą zaczęliśmy nowy rozdział, czyli związek na odległość. Wynikło to z - dawno przewidywanego i nieuniknionego - etapu kariery Szalonego Naukowca.
Niedługo po tym jak wyjechał i urządził się w nowym miejscu, gdzie miał spędzić na pewno 10 miesięcy, a prawdopodobnie 1,5 roku (co będzie ważne w dalszej części historii) spotkaliśmy się w jednych z naszych najukochańszych miejsc czyli w tyrolskiej miejscowości Hintertux położonej u stóp lodowca o tej samej nazwie. On oddawał się tam rozrywkom zawodowo-intelektualnym, a ja kontemplacji miejsca nagrania klipu do jednej z moich ulubionych piosenek Eda Sherana. W przerwach natomiast chodziliśmy na wycieczki. Podczas jednej z nich, w sobotę 24 lutego, pojechaliśmy kolejką na lodowiec aby następnie z niego zejść ścieżką, która zapewnia zapierające dech w piersiach widoki:

Było pięknie: lazurowe niebo, śnieg skrzący w słońcu jak pole diamentów (tak, wiem, że diamenty nie rosną na polach, ale gdyby rosły, skrzyłyby się w słońcu właśnie tak). No i w tej scenerii, w okolicach małego mostku (acz przezornie nie na nim - licho nie śpi) Szalony Naukowiec zadał swoje Wielkie Pytanie, na które ja odrzekłam tak romantycznie jak rezolutnie myślę, że tak. Może dlatego, że nie padł na kolano.
TEN mostek, zdjęcie zrobione rok później
Myślę, że tak najwyraźniej wystarczyło, żeby dostać pierścionek
Miłe złego początki
Nawiasem mówiąc, dla tych, którzy jeszcze tego nie wiedzą:  ja nie chciałam w ogóle wesela. Ba, bardzo długo nie interesował mnie nawet ślub, a nawet gdy zmieniłam w tym temacie zdanie dość niedługo przed opisanymi wyżej wydarzeniami (dla ciekawych, refleksje na ten temat znajdziecie tutaj), nadal uważałam wydawanie grubych pieniędzy na - bądź co bądź - po prostu imprezę, za średnio interesujący pomysł. Wolałam te fundusze przeznaczyć na długą podróż. Fakt, że w ogóle zdecydowaliśmy się na coś więcej niż ceremonię we dwoje na tropikalnej plaży (wersja idealna acz nierealna) czy podpisanie papierów w urzędzie w dżinsach (równie kusząca i bardziej realistyczna opcja) to wyłącznie robota (wina? zasługa?) mojego męża. To on nalegał żebyśmy ten Ważny Dzień celebrowali z bliskimi nam ludźmi i to on argumentował, że ściąganie rodziny i przyjaciół z 4 kontynentów i kilku-kilkunastu krajów tylko na uroczystość w USC to absurd. Z tym ostatnim nie mogłam się oczywiście nie zgodzić, a to pierwsze po prostu przyjęłam, bo w końcu jeśli coś jest takie ważne dla osoby, którą kocham, to dla mnie też nabiera znaczenia. Ustaliliśmy więc ogólne ramy (ślub cywilny, ceremonia w plenerze, skromnie, na luzie, bez powozów, koni, dronów, gołębi, oczepin i białych księżniczkowatych kiecek itd) i klamka zapadła.
Tym sposobem w ogóle doszło do planu pod tytułem Ślub i Wesele
Skoro się powiedziało A, trzeba powiedzieć B. Podzieliliśmy się dobrą nowiną z rodziną i przyjaciółmi - a ci naturalnie zaczęli pytać o datę. Zaczęliśmy więc - w naszym pojęciu było to logiczne - od próby wybrania tejże. Celowaliśmy w rok 2019. Cały proces był niełatwy z racji wielu koniecznych do uwzględnienia aspektów, począwszy od zwykłych preferencji temperaturowo-estetyczno-pogodowych (ślub zimowy jakoś nas nie interesował, upałów nie znoszę, a jeszcze marzył nam się ogród więc jesień i przedwiośnie też raczej odpadały), przez zagadnienia takie jak logistyka wizowa, ramadan (o ile pamiętam wypadał w maju), a także to, że połowa planowanych gości pracuje za granicą i z racji wykonywanego zawodu ma raczej sztywne kalendarze uniemożliwiające podróże w pewnych okresach roku.
Przyszłe miejsce akcji
W tym momencie do akcji wkroczyły moje niezastąpione koleżanki uświadamiając mnie, nie tylko, że data nie zależy bynajmniej tylko od takich błahostek jak nasze preferencje, a od dostępności pożądanej miejscówki, fotografa, zespołu i całej masy tego typu czynników, ale też, że załatwianie tego wszystkiego z rocznym wyprzedzeniem to bardzo PÓŹNO.
Szybko przystąpiliśmy więc do rzeczy i zaczęliśmy poszukiwania najważniejszego, czyli sali. Dość sprawnie udało nam się znaleźć fajne miejsce, nie salę - jakże sztywno to brzmi - ale mały dworek w stylu lekko staropolskim (z polecenia) i umówić datę (czerwiec 2019), a nawet wstępnie ją zarezerwować w urzędzie. To ostatnie nie jest takie oczywiste jak mogłoby się wydawać, bo formalnie termin w USC można zaklepać maksymalnie z półrocznym wyprzedzeniem, a w naszym przypadku: z trzymiesięcznym (co wynika z ważności dokumentów). 
W tym momencie mogliśmy wysłać Save The Dates - wszyscy goście z wymagającymi kalendarzami zostali poinformowani ze stosownym wyprzedzeniem, a my mogliśmy odetchnąć. Siłą rozpędu znaleźliśmy jeszcze fotografa (też z polecenia) i w tym momencie nasz zapał lekko osłabł. W końcu mieliśmy sporo ponad rok na ogarnięcie wszystkiego.

Biurokracyjno-administracyjne tło nadchodzących wydarzeń
W ramach wyjaśnienia dla tych, którzy nie mieli przyjemności związać życia z cudzoziemcem i to takim z poza EU: Jeśli ktoś nie jest obywatelem EU, potrzebuje podstawy żeby przebywać w danym kraju członkowskim. W przypadku mojego jeszcze-wtedy-nie-męża taką podstawą była praca, chociaż w tej roli sprawdza się również małżeństwo (z obywatelem danego kraju), studia i parę innych rzeczy. Bez podstawy pobytu nie ma pozwolenia. Jak pamiętacie, Szalony Naukowiec w tamtym okresie przebywał w Niemczech i stan ten miał się utrzymywać przynajmniej do końca listopada, a tak naprawdę to do okolic marca. Cały nasz plan opierał się na następujących założeniach:
- projekt, to którego jest zatrudniony do końca listopada zostanie (zgodnie z zapowiedzią) przedłużony o kilka miesięcy, o które mój przyszły mąż wydłuży sobie kartę pobytu w Niemczech;
- te same kilka miesięcy później ruszy inny projekt, w Warszawie, w ramach którego zostanie on zatrudniony jak tylko zakończy projekt niemiecki.
W takiej sytuacji Szalony Naukowiec miał wrócić do Warszawy kilka miesięcy przed naszą czerwcową datą i wyrobić kartę pobytu na podstawie pracy (jak robił to dotąd).
Nadążacie?
To idźmy dalej.

Komplikacje
Kolejne miesiące po dogadaniu naszego dworku i fotografa spędziliśmy skupiając się na innych sprawach - aż w końcu zaczęliśmy sobie zauważać chmury zbierające się na horyzoncie. Coraz bardziej zaczęliśmy sobie uświadamiać, że kombinacja narodowości Szalonego N i idącego za tym uciążliwego obowiązku legalizowania pobytu z pracą zawodową w trybie projektowym nie jest najlepszym życiowo połączeniem.
Przedłużenie projektu w Niemczech się opóźniało, podobnie jak decyzja o momencie startu projektu w Polsce - jego karta pobytu natomiast wygasała niezmiennie z końcem listopada.
Wreszcie zdaliśmy sobie sprawę, że być może będziemy musieli zmienić plany. No bo wiecie: bez podstawy pobytu nie ma pobytu. O ile projekt w Polsce prędzej czy później i tak by się zaczął (pytanie tylko kiedy), o tyle bez czegoś na pokrycie miesięcy dzielących nas od jego rozpoczęcia, mój jeszcze-wtedy-nie-mąż musiałby wrócić do Maroka. Nie żebyśmy się bali o jego kolejny wjazd do Polski - tu nie byłoby problemu. Ale nie chcieliśmy się rozstawać i to na cholera-wie-jak-długo. Niemcy odległe o 1,5h lotu to wystarczająco daleko.
Zaczęliśmy więc - bardzo niechętnie - brać pod rozwagę inną datę ślubu - tak żeby zdążyć z nim przed końcem ważności tej nieszczęsnej karty i zdążyć aplikować o nową - w Polsce na podstawie małżeństwa. Potem odkryliśmy, że taka opcja w ogóle ma więcej sensu, ze względu na okres na jaki wydawane są karty "na pracę" i "na ślub". Ale to już inny temat.
Nazwaliśmy to planem "C" (planem A i B pozostawały różne opcje planów zawodowych, których detale już Wam tu odpuszczę) i od początku podchodziliśmy do tego jak do jeża. Zwłaszcza on. No przecież już wysłaliśmy StD, mamy super miejsce z pięknym ogrodem idealnym na ślub plenerowy w czerwcu i w ogóle!
Na szczęście jestem jeszcze ja z moimi control issues i zamiłowaniem do planowania. Uznałam, że potrzebujemy zabezpieczenia, i wymusiłam przygotowanie się na wszelki wypadek na opcję C, przynajmniej od strony papierologicznej, która - niezaplanowana odpowiednio wcześnie - mogłaby być tzw show stopperem i przysporzyć nam sporo problemów. Nie brzmi to może, jak coś wymagającego wielkiego wysiłku organizacyjnego, ale jednak ślub z cudzoziemcem wymaga nieco papierkowej gimnastyki i dobrego rozegrania w czasie. Jeśli kogoś interesują detale tego procesu, znajdziecie je TU.
Wtedy to jeszcze cały czas było tylko dmuchanie na zimne. Przecież Niemcy to Niemcy, jeśli ma być przedłużenie projektu to będzie, prawda? Ostatecznych wieści w tej sprawie spodziewaliśmy się teraz na przełomie września i października. Ale jako, że we wrześniu i tak mieliśmy zaplanowany wyjazd do Maroka, z odpowiednim wyprzedzeniem pobrałam wszystkie potrzebne papiery z urzędu i wyrobiłam na wszelki wypadek zaproszenia, na podstawie których rodzina narzeczonego mogłaby aplikować o wizę, gdyby zaszła taka potrzeba. Potem do grafiku na ten tydzień obok pustyni i Menara Garden dodaliśmy przebieżkę po urzędach celem zebrania potrzebnych dokumentów.
Tak na wszelki wypadek, bo przezorny zawsze ubezpieczony.
Wróciliśmy z wakacji w okolicach 6 października. Wieści o przedłużeniu projektu nadal nie było, a czas tak jakby się kończył. Trzeba było puścić w ruch plan C, gdyż datę ślubu w polskim USC należy zaklepać z min. miesięcznym wyprzedzeniem - są od tego jakieś wyjątki, ale nie mieliśmy ochoty sprawdzać, czy zostaniemy potraktowani jako jeden z nich. Nie mówiąc już nawet o czasie potrzebnym na wydanie wiz dla rodziny Pana Młodego.
W ciągu kilku dni od powrotu Szalony Naukowiec biegał więc do ambasady i tłumacza, a ja obdzwaniałam urzędy celem zidentyfikowania takiego, który dysponowałby wolnym terminem w pasującej nam dacie (a w grę wchodziły w tym momencie już tylko 2 soboty listopada). Jeśli myślicie sobie teraz kto bierze ślub w listopadzie, na pewno było pełno miejsc w urzędach to jesteście w błędzie. To było kilka bardzo stresujących dni.
W końcu udało nam się to wszystko dopiąć od strony organizacyjnej, pozostało tylko pojechać do wstępnie już umówionego UC w Serocku i podpisać dokumenty.
Tylko co z tego? To była połowa października, termin za jakieś 5 tygodni, a my mieliśmy przygotowane kompletnie NIC. Co więcej, nasi znajomi (przypominam: rozsiani po świecie i dysponujący sztywnymi kalendarzami) na pewno nie dadzą rady dotrzeć, a jeszcze przecież miał być ogród, wesele... Ogarniając wszystkie formalności ciągle łudziliśmy się że tylko zabezpieczamy sobie tyły i że będzie nam dane wrócić do planu A.
Przygotowywanie się do tak ważnego dnia na wszelki wypadek ze świadomością, że nie do końca chcemy żeby się odbył, były szczerze mówiąc dość obciążające psychicznie. Dlatego w dniu podpisywania dokumentów w urzędzie podjęliśmy ostateczną decyzję że pobieramy się w listopadzie niezależnie od wszystkiego.
Jednocześnie (pomimo moich sugestii) zdecydowaliśmy się nie odwoływać daty czerwcowej, ale w ustalonym od pół roku terminie zorganizować ślub humanistyczny, dokładnie po naszemu, z własnymi przysięgami w ogrodzie, wszystkimi gośćmi i weselem - tak jak od początku planowaliśmy.
Tak właśnie z jednego ślubu zrobiły się dwa.
A potem nastąpił ironiczny chichot losu:  piątek tydzień przed ślubem Szalony Naukowiec dostał propozycję przedłużenia kontraktu w Niemczech na kolejny rok. Gdyby ta propozycja pojawiła się 1,5 miesiąca wcześniej (wtedy kiedy powinna) nadal na tapecie byłby tylko jeden ślub.

Ten (Pierwszy) Dzień
Pan Młody przyjechał do Warszawy 4 dni przed Dniem Ś, a jego przyjaciele i rodzina już następnego dnia. Całe trzy dni były szalone: mieliśmy bardzo dużo ostatnich drobiazgów do ogarnięcia: plus opiekę nad jego rodziną, obiady z obiema rodzinami, mini panieński i mini kawalerski. Nie mieliśmy więc za wiele czasu dla siebie, zwłaszcza, że wymyśliłam sobie, że ostatnią noc spędzimy oddzielnie, więc Szalony Naukowiec wybrał się do airbnb swoich przyjaciół.
W samym Dniu Ś on z kolegami ogarniał swoją rodzinę, transporty i wszystko, podczas gdy ja skupiłam się na wcielaniu się w rolę anielsko pięknej Panny Młodej przy pomocy fryzjera i niezwykle utalentowanej makijażowo koleżanki D*. 
Godziny mijały błyskawicznie. W końcu wszyscy, którzy przyjechali ze mną wcześniej do hotelu (tak, wynajęliśmy pokój w okolicznym hotelu na tę okazję), ruszyli do USC, a ja zostałam czekać na Prawie Męża. Zaplanowaliśmy bowiem, że on po mnie przyjedzie, zobaczymy się po raz pierwszy tego dnia bez świadków (wiecie, taka intymna chwila w całym tym szaleństwie) i razem dotrzemy na miejsce przeznaczenia (na zdjęciu poniżej). Tak też się stało i to był bardzo fajny pomysł. 
USC w Serocku
Sama uroczystość cywilna była śmieszna, bo mój Już Niemal Mąż składał przysięgę po polsku. O ile normalnie jest on się w stanie - zwłaszcza przygotowany - wysłowić się w miarę normalnie, o tyle wtedy, mimo, że moja koleżanka T* spędziła całą godzinę w samochodzie ucząc go odpowiednich formułek, język plątał mu się na co drugim słowie. Czasami w dość zabawny sposób.
Po ceremonii wszyscy przejechaliśmy do restauracji, gdzie spędziliśmy kolejnych kilka godzin świętując. I to było świetne.
Jak mówiłam wcześniej, w ogóle nie chciałam wesela więc tym bardziej nie chciałam dwóch wesel ani nawet 1,5. Próbowałam (bez większej nadziei na powodzenie) namówić Szalonego Naukowca na rezygnację z planów czerwcowych, ale skoro to się nie udało - proponowałam żebyśmy ślub cywilny w potraktowali tylko jako formalność i nic poza tym. To też się nie udało, mój przyszły mąż znowu zrobił to co umie robić najlepiej, czyli odwołał się do logiki i zaapelował o chociaż obiad dla rodziny i kilkorga najbliższych przyjaciół (którzy w jego przypadku przyjechali z dość daleka). Pokonana zdroworozsądkowym podejściem uległam, a temat oczywiście ewoluował i ostatecznie obiad rozrósł się do jakiś 20-kilku osób.
Teraz mogę powiedzieć, bardzo się cieszę, że dałam się przekonać.

Mimo że mieliśmy miesiąc na ogarnięcie wszystkiego od menu, przez fotografa po usadzenie gości, ubrania oraz fryzurę i makijaż: wszystko się udało (choć stresu było sporo, a ze zdjęć nie jestem dziś zbyt zadowolona. Nie macie pojęcia ile czasu zajęło mi wyselekcjonowanie akceptowalnej fotki żeby pokazać Wam moją kieckę).
Byłam natomiast - i jestem nadal - zachwycona tym, jak bardzo wspierających ludzi oboje mamy dookoła: przyjaciele Szalonego Naukowca T&F* byli fantastyczni, a moje koleżanki były cudowne. Świadkowa D*, która pomagała koncepcyjnie na każdym kroku i której zawdzięczamy menu/winietki oraz ogarnięcie wszystkiego łącznie z fotografem w Dniu Ś. Moja koleżanka T*, która mimo, że nie była świadkową zachowywała się tak, jakby nią była, wspierając mocno w wyborze kiecki, butów, ozdób do włosów, makijażu i pomagając ogarniać różne drobiazgi i pożyczając połowę kosmetyków. Druga D*, która mnie umalowała (a nie jest to łatwe zadanie). Kolega F*, który sam z siebie nagrał całą ceremonię, za co będę mu wdzięczna do końca życia bo nie zdawałam sobie nawet sprawy jak będę się cieszyć, że mam takie nagranie. Wszystkie osoby, które natychmiast zadeklarowały gotowość jechania ponad godzinę w jedną stronę w listopadowy wieczór aby być z nami w tym dniu. Nie mówiąc nawet o rodzinie, która była gotowa rzucić wszystko aby stawić się na miejscu i pomagać w czym tylko było trzeba. Jedyne czego żałuję, to to, że w czasie, kiedy rozgrywały się wszystkie przygotowania, byłam w stanie jakiegoś głupiego focha nawet-nie-pamiętam-o-co z jedną z koleżanek, której obecności tego dnia mi zabrakło.
Oczywiście nie obyło się bez zgrzytów. Ktoś nie pojawił się na spotkaniu "girls only" 2 dni przed ślubem  i było mi trochę przykro. W dzień ślubu niektórzy byli łaskawi się spóźnić na grupowy transport (ogólnie marokański duecik G&H* to historia na inny wpis zawierający wiele, wiele bardzo interesujących szczegółów łącznie z wycofaniem zaproszenia na ślub 2.0). Wybór sukienki to w ogóle było szaleństwo (ja i sukienki....).
Ale w ostatecznym rozrachunku, te detale nie miały znaczenia: wszystko się udało, a goście chyba fajnie się bawili i całkiem nieźle zintegrowali. Nam nie pozostało nic innego, jak zapewnić im zabawę na jeszcze lepszym poziomie w czerwcu.


* Jak może zauważyliście, staram się zachować minimum anonimowości i prywatności, więc nie będzie imion. Inicjały muszą wystarczyć.

Ten (Drugi) Dzień
Na przygotowania do Ślubu 2.0 mieliśmy znacznie więcej czasu, ale i skala przedsięwzięcia była większa. Niby ludzi nie było aż tak dużo (ok 60 osób), ale geograficzna (i dietetyczna) różnorodność zapewniła nam wiele dodatkowych wyzwań. To nie jest ani blog o tematyce ślubnej, ani post na temat przygotowań do Wielkiego Dnia więc oszczędzę Wam tu opisu szczegółów, wystarczy powiedzieć, że pierwsze półrocze roku 2019 upłynęło nam (nadal na odległość) na tematach takich jak: zaproszenia, winietki, serpentyny, kwiaty, obrusy, autokary, prezenty dla gości, hotele, airbnb, plany usadzania przy stole, muzyka, teksty przysięgi, przystawki, zupy, desery, torty, sukienki, mejkap, manikiur, budżet i wielu wielu innych.
Niby tylko trochę ozdób a zeszło się dobrych kilka godzin
Efekt tych wszystkich wysiłków był naprawdę fajny. Pomimo upału, który bardziej pasowałby do Maroka niż do Warszawy ceremonia humanistyczna odbyła się w ogrodzie, a kolega Szalonego Naukowca: F cudownie wypadł w roli Mistrza Ceremonii. Oprawa muzyczna co prawda dostała lekkiej czkawki w kluczowym momencie, ale nikt poza nami tego nie zauważył. Toast T czyli świadka był fantastyczny  rozbawił wszystkich. Strasznie żałuję, że nie mam z niego nagrania. Reszta wieczoru upłynęła na jedzeniu, piciu, tańcach, dyskusjach, ognisku i opędzaniu się od komarów. Zgodnie z moim życzeniem nie było ani jednej zabawy oczepinowej a naszych uszu nie skalał nawet jeden kawałek disco-polo.

Przy okazji Ślubu 2.0 znowu mieliśmy możliwość się przekonać jakich cudownych mamy przyjaciół. Dużo osób pomagało nam na różnych etapach: od rodziców wożących niezmotoryzowaną mnie w masę różnych miejsc i rodzinę Szalonego Naukowca, która przygotowała milion prezencików dla gości przez niekończące się wielostronne debaty w zakresie wyboru i przeróbek sukienki z nieocenionymi D, T i A,  doprowadzenie mojej twarzy do akceptowalnego stanu (pomimo tego koszmarnego upału) poprzedzone wieczorami z sushi i mejkapem kiedy z T i drugą D to testowałyśmy kolejne opcje, ogarnianie autokaru wraz z jego liczną, bardzo międzynarodową i wątpliwie punktualną zawartością przez G, produkcję winietek, planów dnia, numerków i wszelkich innych papierowych akcesoriów przez D, aż po godziny, które T&F i D spędzili z nami na dekorowaniu sali oraz oczywiście wieczór panieński i kawalerski.
.... I jeszcze trzeci
O ile mnóstwo osób udzielało nam wsparcia na najróżniejsze sposoby, Teściowa zapewniała mi także emocje zgoła innej natury. Pomijając detale takie jak spory na temat marokańskich ciasteczek (które wystąpiły w roli prezentów dla gości), padłam ofiarą poważnych różnic kulturowych w zakresie podejścia do planowania wesel.
W jakimś momencie mianowicie Teściowa zapytała, czy może zaprosić kilka najbliższych osób z rodziny. Naturalnie się zgodziliśmy, ale nie spodziewaliśmy, że coś z tego wyniknie. Zgodnie z przewidywaniami, większość zaproszonych osób odmówiła, a temat ucichł. 
Nie przyszło mi do głowy (bo i skąd?) ani nie przyszło do głowy Szalonemu Naukowcowi (który najwyraźniej tymczasowo stracił zdolność myślenia), że to nie koniec.
I tak sobie mijał czas, plany nabierały kształtów i wypełniały się detalami, termin podania ostatecznej liczby gości managerowi sali zbliżał się wielkimi krokami (co nie było problemem, bo mieliśmy ją potwierdzoną już od marca), kiedy nagle okazało się, że moja teściowa była uprzejma nie wspomnieć, że spodziewa się jeszcze tak z 8 osób. Ale w sumie to jeszcze nie wie, bo te osoby nie potwierdziły, ale tez nie odmówiły więc ona myśli, że może przyjadą.
Na 6 tygodniu przed weselem.
Na tydzień przed ostatecznym deadlinem na podanie liczby gości.
Przy kilku tygodniach czekania na spotkanie żeby aplikować o wizę i 2 tygodniach czekania na decyzję.
Ona myśli, że może OSIEM osób jeszcze dojdzie.
I w taki własnie sposób dowiedziałam się, że w Maroku nikt nie prowadzi listy gości. W Maroku dania na weselu serwowane są na wielkich półmiskach czy też w wielkich tajinach i każdy sobie nakłada ile chce. W Maroku jedzenia jest zawsze dużo za dużo, miejsce i talerz zawsze się znajdzie więc w sumie: o, poznałam fajnych ludzi na ulicy, chodźcie, wpadnijcie jutro na moje wesele, i zabierzcie znajomych.
Tak własnie wyglądają różnice kulturowe.
I tak własnie giną nierozważni mężowie, którzy nie biorą pod uwagę, że zderzenie marokańskiego luzu i polskiego został-tylko-rok-to-już-niemal-za-późno-żeby-to-ogarnąć oraz mojego niemal obsesyjnego zamiłowania do planowania z wyprzedzeniem, to przepis na katastrofę.
(Jeśli jesteście ciekawi jak skończył się ten dramat, ostatni akt znajdziecie tutaj).

Ale na tym się nie skończyło. Gdzieś w środku tych wszystkich przygotowań, jeszcze zanim zaprosiła tych nieszczęsnych członków rodziny (tak, zanim, nie po tym jak rozczarowała się ich odmową) Teściowa zaczęła bowiem przebąkiwać coś o tym, że ona to by w sumie chciała wyprawić nam takie tradycyjne, marokańskie wesele w Maroku....
Z początku zbyliśmy to krótkim mowy nie ma.
Jednak wiele burzliwych dyskusji później mój mąż wyznał, że on mimo wszystko chciałby spełnić marzenie mamusi. Bo przecież rodzina za bardzo nie bierze udziału w jego życiu już od lat, a on chciałby w ten sposób im to niejako wynagrodzić spełniając jej marzenie. W końcu to tylko jeden dzień...
I tak właśnie narodził się plan Mojego Wielkiego Marokańskiego Wesela, zwanego dla uproszczenia (choć nieco myląco) Ślubem 3.0.

Ciekawostki na koniec

  • Trzeci ślub tak naprawdę wcale nie był ślubem: w Maroku mieliśmy tylko i wyłącznie wesele. W ogóle w całym tym procesie jak ognia unikaliśmy wątków religijnych. Przyzwyczailiśmy się go nazywać ślubem, bo wygodniej było mówić "wedding" niż "wedding reception"
  • Mój mąż chciał przyjąć moje nazwisko - podczas podpisywania papierów przed ślubem cywilnym należało określić przyszłe nazwiska obojga małżonków i potencjalnych dzieci. Ja do swojego nazwiska zawsze byłam bardzo przywiązana, jednocześnie chcieliśmy mieć chociaż jakiś element wspólny, skoro mamy stworzyć oficjalnie rodzinę - tak powstał pomysł przyjęcia przez Szalonego Naukowca mojego nazwiska. Niestety w Maroku zmiana nazwiska jest niemożliwa (nawet w przypadku adoptowanych dzieci), dlatego stanęło na tym, że zdecydowałam się na nazwisko podwójne. Razem z łącznikiem ma ono 23 znaki i jest niezwykle fajne do wpisywania w różne rubryczki.
  • Mimo trzech ślubów (no dobra: dwóch i pół) i niezliczonych kompromisów na które musiałam pójść - zwłaszcza z okazji tego ostatniego, na żadnym nie miałam białej, księżniczkowatej sukienki. Na pewno umieracie z ciekawości, co w takim razie miałam na sobie. Bez dalszych ceregieli, moje kreacje ze Ślubu 1.0 i 2.0 możecie sobie obejrzeć poniżej. Stroje z Mojego Wielkiego Marokańskiego Wesela już są gdzieś w czeluściach bloga, ale jeśli nie chce się Wam szukać to nic straconego, może niedługo odświeżę temat.







sobota, 18 lipca 2020

Podróże a zwierzęta czyli ethical travel

W ostatnim poście opowiadałam o małpkach i wężach na placu Jamaa El Fna, wspomniałam też o jeździe na wielbłądzie. Może jeszcze tego o mnie nie wiecie, ale kocham zwierzęta (jasne, że nie wszystkie, komarów np. w ogóle) i takie poczucie „kontaktu” z nimi. Jako dziecko chciałam głaskać wszystkie możliwe pieski w parku, ratowałam biedronki i ślimaki, kiedyś chciałam nawet hodować… muchę. Uwielbiałam też jazdę wozem do Morskiego Oka (zanim mnie ochrzanicie: to było 25 lat temu). Do dziś ciągnie mnie wszędzie, gdzie są zwierzaki: sanktuarium żółwi morskich, rafa koralowa, małpia dżungla na Zanzibarze, park motyli, ośrodek bocianów w Alzacji, oceanarium w Barcelonie, ogrody zoologiczne itd. itd – tylko od cyrków trzymam się z daleka.
(Nie)stety z wiekiem stałam się bardziej świadoma, że biznes turystyczny – tak ekscytujący dla mnie – dla zwierząt wiąże się ze zgoła innymi odczuciami.
Dlatego próbuję dokonywać właściwych wyborów: nie popłynęliśmy na oglądanie delfinów na Zanzibarze, po przeczytaniu na czym ono dokładnie polega; trzymam się z dala od  wszystkich zaklinaczy węży i opiekunów małp (poza pierwszym razem, kiedy jeszcze brakowało mi świadomości zarówno przyrodniczej jak i dotyczącej marketingowych strategii Marokańczyków); dążę do odwiedzania ośrodków, które pomagają zwierzętom zamiast na nich żerować (jak kilka wspomnianych wyżej); chętnie pacę za wstęp do parków narodowych. No i już nigdy nie pojadę wozem do Morskiego Oka. W ogóle jeśli już wchodzę w jakiś kontakt z naturą – dbam o to żeby jej nie szkodzić ani bezpośrednio (niszcząc, krzywdząc osobiście), ani pośrednio (finansowo zachęcając do tego innych).
A jednak nie potrafiłam sobie odmówić przejażdżki na wielbłądzie na pustyni. Na swoją obronę dodam, że wielbłądy – w przeciwieństwie do takich np. słoni – należą do zwierząt udomowionych, a więc są przystosowane do życia i pracy z ludźmi, a te na których jechaliśmy nie wyglądały na głodne chore ani zmęczone.

Niektórzy w ogóle mówią że ze zwierzęta w ten sposób zarabiają na swoja opiekę i wyżywienie. Bez tego miałyby o wiele gorsze warunki i nie wiadomo jak by skończyły. Na pewno jest to argument, który ma sens w przypadku konkretnych zwierząt (i raczej tylko z tych udomowionych i hodowanych przez człowieka, dzikie miałyby dużo lepiej pozostając tam, gdzie przynależą) - w sensie: one zarabiają na swoje utrzymanie i możne dzięki temu nie maja źle, ale może gdyby w ogóle nie było atrakcji tego typu, nie byłoby też tej opcji "gorzej"?
Nie wiem.
Może zawsze by była. Bo jak pisałam - wielbłąd jest gatunkiem udomowionym, praca czy przebywanie z człowiekiem jest dla niego właściwie naturalna - w przeciwieństwie do słoni, dzikich kotów w klatkach i całej reszty. Wiec może akurat w przypadku wielbłądów, koni, osiołków tak naprawdę liczy się własnie to: żeby swoim wyborem wspierać etycznych opiekunów, którzy dobrze traktują zwierzęta i wyznaczać jakiś taki standard "usług". Mam nadzieję, że tak jest i ze coraz więcej tak będzie do tego podchodzić


A skoro już mowa o etyce w turystyce, chciałabym Wam opowiedzieć o pewnym wspaniałym miejscu. Chumbe Island Coral Park to malutka wyspa po zachodniej stronie Zanzibaru i prywatny rezerwat przyrody. Na rezerwat składa się Sanktuarium Rafy Koralowej i Rezerwat Przyrody, który obejmuje porastający 90% wyspy ostatni nienaruszony zanzibarski suchy las tropikalny. Podłoże jest tu zbudowane jest z wapienia koralowego, więc rośliny, które tu rosną są bardzo wyjątkowe bo musiały się wyspecjalizować tak aby żyć właściwie bez dostępu do wód gruntowych – samą deszczówką lub wodą morską!
Namorzyny, czyli drzewa, które rosną w słonej wodzie
Krab pustelnik, czyli jeden z powodów, dla których z Zanzibaru nie wolno wywozić muszli

to są właściwie skamieliny

jak się bliżej przyjrzeć, można wypatrzeć takie cuda

Całość tworzy nienaruszający równowagi ekologicznej park, którego celem jest konserwacja przyrody (w tym rafy koralowej), badania i edukacja zarówno turystów jak i lokalnej społeczności. Na Chumbe można przyjechać tylko w ramach zorganizowanej wycieczki (bardzo ograniczona liczba miejsc) lub jako gość hoteliku, który widzicie na zdjęciu wyżej: składa się na niego kilka bungalowów, które są CAŁKOWICIE EKO: od zasilania energią słoneczną, przez zbiórkę deszczówki, naturalne jej oczyszczanie i wykorzystywanie np. w prysznicach po kompostowe toalety.

Jednodniowa wycieczka obejmuje wyprawę po wspomnianym wcześniej lesie z bardzo fajnym przewodnikiem, wejście na latarnię moską (fenomenalne widoki), snorkeling i pyszny obiad na tarasie przyrządzony z lokalnych produktów pochodzących z ekologicznie świadomych źródeł. Całość nie jest tania, ale myślę, że warto.

To ta latarnia, a niżej widzicie widoki rozciągające się z jej szczytu



Pyszności





Chumbe Island nie jest jedyną ciekawą, pro-przyrodniczą inicjatywą na Zanzibarze.
Na północy wyspy, czyli w okolicach miejscowości Nungwi można znaleźć Mnarani Marine Turtles Conservation Pond, czyli ośrodek ochrony żółwi morskich, które niestety w tej okolicy są tu celem polowań ze względu na swoje skorupy (żółwie szylkretowe) i mięso (żółwie zielone). Ośrodek zajmuje się ochroną żółwi, organizuje akcje czyszczenia i patrolowania plaży i prowadzi działania edukacyjne dla turystów i lokalnej społeczności. Na miejscu można poczytać całkiem sporo o gatunkach żółwi, ich anatomii, rozróżnianiu gatunków itd. Zobaczycie tam też szkielet humbaka.
Jeśli chodzi o żółwie i ich ochronę, to pracownicy ośrodka zbierają żółwie jaja złożone na niedalekiej wyspie (na plaży w Nungwi żółwie już ich nie składają), zwożą je do ośrodka, aby małe żółwiki mogły się w spokoju i bezpiecznie wykluć – są tu specjalne skrzynie z piaskiem, przeznaczone do tego celu. Następnie pracownicy i wolontariusze niańczą je w zasłoniętych siatką przed ptakami baliach z wodą – co stanowi przeuroczy widok –  a gdy skończą rok: w naturalnej lagunie.







Młode żółwie przypłynęły sprawdzić, czy to pora karmienia
Kiedy żółwie już podrosną na tle, że ich szanse na samodzielne przeżycie są naprawdę duże: są wypuszczane do Oceanu Indyjskiego. Ośrodek zajmuje się też zbieraniem rannych i chorych żółwi od okolicznych rybaków i leczeniem ich. One też ostatecznie są wypuszczane do oceanu.
Co ważne, niedaleko jest jeszcze drugi, pozornie podobny ośrodek, który jednak nie zajmuje się ono ochroną żółwi, ale zamiast tego po prostu trzyma je w naturalnej lagunie i oferuje możliwość pływania z nimi. Nie sądzę, żeby towarzystwo hałaśliwych, wysmarowanych kremami z filtrem ludzi było miłe tym sympatycznym stworzeniom, więc zdecydowanie polecam to pierwsze miejsce, jeśli kiedyś znajdziecie się na Zanzibarze.