Goście

niedziela, 16 sierpnia 2020

Jędza-wariatka na skale

Czasami, kiedy myślę o sobie i swoim mężu mam taką wizję bardzo wzburzonego morza, gdzie wysokie fale, wręcz spienione bałwany, rozbijają się o pojedynczą niewzruszoną skałę.
Chcecie wiedzieć skąd ta wizja?
Czytajcie.

Może sobie pochlebiam, ale uważam się za osobę raczej racjonalną i ogólnie wykazującą się w życiu sporo rozsądku. Są jednak takie momenty, kiedy totalnie tracę te cechy i zmieniam się w jędzę-wariatkę. Zazwyczaj po fakcie, kiedy odzyskuję swój zwykły poziom funkcji intelektualnych, zastanawiam się jakim cudem Szalony Naukowiec ma wystarczające zasoby cierpliwości, żeby to wytrzymywać? Ja na pewno bym nie miała.

Jeden z takich momentów miał miejsce wczoraj. 
Żebyście lepiej zrozumieli dynamikę wydarzeń zacznę od krótkiego wprowadzenia: otrzymałam niedawno propozycję wystąpienia w pewnej telewizji śniadaniowej. W ogóle się tego nie spodziewałam, nigdy nie brałam pod uwagę "kariery" telewizyjnej, moim medium zdecydowanie jest słowo pisane. Poza tym ni należę do osób dobrze funkcjonujących w stresie, a ten niewątpliwie powoduje u mnie kamera wycelowana w moją twarz. 
Propozycja zaatakowała mnie zza węgła i od kiedy padła, w mojej głowie trwa gwałtowna i raczej chaotyczna debata, która chyba tymczasowo upośledziła moją możliwość podejmowania jakichkolwiek decyzji: od tego, co chcę na śniadanie, przez to w co się ubrać i czy iść do kina - po decyzję, czy zaszczycić wspomnianą śniadaniówkę swoją obecnością. Jest to stan, który wprawia mnie w silny niepokój i ogólne poczucie, że nie wiem czego chcę (którego bardzo nie lubię), a towarzyszy mu dodatkowo stres antycypacyjny związany z samą wizją pojawiania się na wizji (hyhy). Poza tym ogólnie czuję się zmęczona i sfrustrowana, brakuje mi życia towarzyskiego, podróży, wakacji. Więc sami rozumiecie, że moja forma psychiczna odbiega od szczytowej.

Tyle tytułem wstępu przejdźmy do historii właściwej.
Jakiś czas temu wymyśliliśmy z Szanownym Naukowcem, że fajnie byłoby znowu pochodzić na randki. Wczoraj właśnie miał być Ten Dzień, a mój mąż zarezerwował stolik w swojej absolutnie ukochanej restauracji oraz zaproponował żebyśmy po raz pierwszy od pandemii wybrali się też do kina. Zanim zapanował COVID byli z nas nieźli kinomani i obojgu nam brakuje tej rozrywki. Problem zaczął się już na tym etapie, ponieważ pozbawiona umiejętności podjęcia decyzji wersja mnie, nie potrafiła określić, czy chce, czy nie chce.
- Nie pytaj mnie o zdanie, przecież wiesz, że dziś nie potrafię nawet określić, co zjeść na śniadanie, ty zdecyduj - powiedziałam Szalonemu Naukowcowi gdy po raz piąty zapytał mnie o to samo. 
No to zdecydował.
I wtedy się zaczęło.
Najpierw odpalił mi się skrypt Nie wiem co na siebie włożyć.
Na swoją obronę powiem tylko, że:
a. moja letnia szafa składa się w znacznej większości z trzech kategorii ciuchów: do pracy (czyli: niezbyt wygodne i nie lubię), na wakacje i "nadzieja na lepsze czasy lub naiwność".
b. mówimy o dniu, w którym w Warszawie było jakieś 35 stopni w słońcu, w kinie zapewne 15 (zawsze przesadzają z klimatyzacją), a restauracja, którą wybrał mój mąż należy do tych, w których człowiek nie czuje się do końca komfortowo w szortach i kusej koszulce na ramiączkach.
Dylemat był oczywisty, wielki i zdecydowanie ponad moje możliwości: założyć wspomniane szorty i koszulkę i tym samym uniknąć upieczenia się na ulicy, ale narazić na zamarznięcie w kinie lub pod wpływem zimnych, krytycznych spojrzeń obsługi restauracji? Nosić ze sobą bluzę, która zabezpieczy przed pierwszym, ale nie przed drugim? Ubrać się przyzwoiciej (czytaj: mniej przewiewnie i mniej wygodnie)?
Do tego doszło jeszcze rozszerzenie skryptu zatytułowane: w niczym dobrze nie wyglądam, powinnam chodzić w worku na kartofle
W tym momencie doszłam do wniosku, że w sumie to po co my właściwie idziemy do tego głupiego kina i jeszcze głupszej restauracji, skoro moglibyśmy zostać w domu w domowych ciuchach i z netflixem i UberEatsem? 
- Po cholerę w ogóle mnie ciągniesz do tego kina, przecież ty nawet nie chcesz oglądać tego filmu*?? Potem będziesz mi miesiącami wypominał, że masz po nim traumę!** - zakrzyknęłam więc do męża, kiedy już - po dość długiej dyskusji - byłam mniej więcej wyszykowana do wyjścia.
- Ok, nie musimy iść do kina, jeśli nie chcesz. Chodźmy na spacer - odparł on.
- No chyba oszalałeś, nie będziesz mi teraz robił wody z mózgu!!! - zgarnęłam bluzę i wypadłam z mieszkania trzaskając drzwiami.
Mąż podążył za mną. 
Ruszyliśmy w stronę przystanku.
- Ojej zapomniałam bransoletki. Muszę po nią wrócić. Ale jak wrócę o już na pewno nie zdążymy. W ogóle i tak już jest za późno i nie zdążymy.
- Powinniśmy zdążyć, będą reklamy na początku
- A co jeśli mają jakieś dodatkowe procedury bezpieczeństwa? Już za późno!
- No to nie idźmy do kina tylko na spacer.
- Ale ja chciałam iść do kinaaaa - najwyraźniej doznałam olśnienia, gdy tylko okazało się, że na pewno jest za późno.
- Jest jeszcze kilka seansów w ten weekend, możemy pójść jutro albo wieczorem.
- Sama nie wiem... Może wieczorem.... - odrzekłam rozczarowana, bo przecież właśnie mnie olśniło, że chcę iść do kina teraz
- Na razie chodźmy na spacer
- Ale ja nie chcę iść na spacer - logiczne, przecież chciałam iść do kina.
- Jak to nie chcesz, przecież ty zawsze chcesz iść na spacer?
- Ale dziś nie chcę!!! I te buty się nie nadają - miałam na sobie sandałki, które na dłuższych dystansach potrafią mi obetrzeć stopy.
- To chodź, wrócimy do domu, zmienisz buty, zostawisz bluzę, zabierzesz te bransoletkę i pójdziemy.
- Ale ja nie chcę iść na spacer!
- To ja nie wiem czego ty chcesz.
- Ja też nie wiem!!!!
Jakim cudem wtedy mnie nie zabił albo nie zostawił na tej ulicy - nie mam pojęcia. Zamiast tego oświadczył, że chwilowo odbiera mi prawo głosu i pociągnął z powrotem do domu (taki dyktator) żebym zmieniła te nieszczęsne sandałki.
Wtedy rozpoczęła się faza druga.
- A wrócimy tu przed kolacją? A potem przed kinem?
- Eeeee nie wiem jeszcze, a co?
- No bo ja nie wiem jak się ubrać!!!
- Dobra, to możemy wrócić przed kolacją, nie będzie już tak gorąco, będziesz się mogła przebrać.
- To po co my w ogóle wychodzimy jeśli mamy zaraz wrócić?
- Idziemy na SPACER.O to w tym chodzi.
- A dokąd?
- Może do Łazienek?
- Nie chcę do Łazienek, mogłeś wybrać jeszcze bardziej zatłoczone miejsce??
- No to możemy iść gdzie indziej - tu podał parę opcji.
- Czyli chcesz żebyśmy poszli gdzieś, niemal dosłownie minęli restaurację, potem wrócili do domu znowu ją mijając i potem znowu wyszli z domu i do niej wrócili? Przecież to nie ma sensu. W ogóle nigdzie nie idźmy!
- No dobra, ale wtedy pójdziemy na spacer po kolacji - zaczął negocjować małżonek. Bez sensu, przecież mieliśmy wieczorem iść do kina. W odpowiedzi zaczęłam zakładać buty.
- To jednak teraz idziemy?
- Przecież mówiłeś, że chcesz iść na spacer? Jednak nie chcesz?? Dobra!! - wydarłam się i dramatycznym gestem rzuciłam buty i skarpetki na podłogę.
- Nie, jak tylko....
- Wiesz co?? Ty to sam nie wiesz czego chcesz!!!

Tak, właśnie do takiego wniosku doszłam.

Mniej więcej wtedy mój mąż sobie chyba uświadomił, że już jest zdecydowanie pora lunchu, a ja wciąż nie zjadłam śniadania (no przecież nie mogłam się zdecydować) i zaproponował żebyśmy chociaż wyszli coś zjeść. Tej propozycji ciężko mi było odmówić, bo może nie ja wiedziałam czego chcę, ale mój żołądek owszem.
Wiecie jak to mówią głodny facet to zły facet? Niewykluczone, że jestem kryptomężczyzną, bo porcja hummusu z pitą i kieliszek Aperola całkowicie odmieniły mój nastrój, ukoiły nerwy i zesłały spokój na umęczoną głowę. 
Reszta dnia minęła nam w zaskakująco dobrej atmosferze.

Pozostaje mi tylko zapewnić czytelników, że mój mąż, moja skała w centrum wzburzonego oceanu, nie musi znosić tego typu zachowań bardzo często. Czemu znosi je w ogóle: nie mam pojęcia, ale bardzo się z tego cieszę.

*Wybieraliśmy się na film pt. Polowanie bo rzuciłam jakiś czas wcześniej, że chętnie bym go obejrzała (myślałam, że to będzie horror), a w sumie niewielki jest w tej chwili w kinach wybór. 
** Mój mąż nie znosi horrorów i do dziś mi wypomina że nie może zapomnieć twarzy tytułowej bohaterki filmu Zakonnica


czwartek, 13 sierpnia 2020

Podwójne standardy

Wiecie czego nie lubię najbardziej na świecie? Jajecznicy na pomidorach. A zaraz po niej wielu innych rzeczy, między innymi: podwójnych standardów.
Podwójne standardy są wtedy, gdy stosujemy różne zasady (dla różnych osób lub grup), w identycznych sytuacjach. Czyli, że pewne zachowania/postawy są akceptowane lub oczekiwane u niektórych grup społecznych (lub osób), ale nie u innych.
Na przykład:
kiedy kobieta musi w mniejszym lub większym stopniu zakrywać swoje ciało, a facet może spacerować w szortach i t-shircie, a nawet bez tego ostatniego (ten przykład sobie zapamiętajcie, jeszcze do niego wrócimy);
kiedy para hetero może sobie na ulicy okazywać uczucia, a para homo: nie;
kiedy mężczyzna z bogatym życiem seksualnym jest męski maczo, podczas gdy kobieta to puszczalska i się nie szanuje;
kiedy kobieta zostająca w domu z dzieckiem jest spoko (poza mamusiowymi grupami na fejsie, ale to jest w ogóle inny temat), a robiący to mężczyzna jest niemęski; 
kiedy kobiece nieogolone nogi to okropność, a męskie: norma;
kiedy płacenie przez mężczyznę na randce to coś naturalnego i oczekiwanego, a odwrotnie: skandal i brak szacunku.
I tak dalej, listę można by ciągnąć w nieskończoność. A to dopiero przykłady podwójnych standardów na poziomie społeczeństwa. Z tym samym mamy do czynienia w związkach, kiedy na przykład:
on nie może mieć koleżanek, a ona ma kolegów (lub odwrotnie);
On flirtuje przy każdej okazji, a jej nie wolno;
jej rodziców odwiedzają regularnie, jego wcale;
on wychodzi wieczorami, ona nie może;
ona decyduje się zostać w domu z dziećmi, on nie może bo obowiązkiem mężczyzny jest zapewnić byt rodzinie (nie mówię tu o sytuacjach, kiedy para rozważyła obie opcje i po prostu ta obojgu bardziej pasuje).
Stosowanie innych standardów wobec siebie, a innych (sztywniejszych) wobec drugiej osoby bywa też nazywane hipokryzją ;)

Nie wiem jak Wy, ale ja uważam, że ludzie co do zasady są równi i albo coś wolno każdemu, albo nikomu (co do zasady, wiadomo, że są wyjątki, jak karetka na sygnale).

Z podwójnymi standardami jest jak z resztką jajecznicy na brodzie - niekoniecznie sobie zdajemy sprawę z tego, że je mamy.
Nie zastanawiamy się nad tym za często. Albo gorzej: uzasadniamy różnice w traktowaniu ludzi na rozmaite dziwne i pokrętne sposoby. Często - zwłaszcza jeśli nierówno traktowane są płcie - odnosząc się do biologii. Tak, kobiety i mężczyźni różnią się genitaliami, gospodarką hormonalną, a nawet - odrobinę - budową mózgu. Ale co z tego? Czy to sprawia, że nie są równi jako członkowie społeczeństwa albo jako partnerzy w związku?
Innym "argumentem", za podwójnymi standardami, który często się pojawia to: przecież tak po prostu jest, zawsze tak było, to jest normalne albo odwrotnie: przecież to nienormalne/nienaturalne. Tylko problem w tym, że to że jakoś "zawsze" było, nie znaczy że jest to dobre i właściwe. Normy społeczne - nie mówiąc już o zasadach funkcjonowania związku dwóch osób - tworzą i zmieniają ludzie. To nie jest coś stałego, niezmiennego, wykutego w kamieniu. Jakiś czas temu normalne było niewolnictwo, segregacja rasowa albo to, że kobiety nie mogły głosować albo studiować na uniwersytetach. Czy nadal jest? No właśnie.
W ogóle normalność jest pojęciem bardzo względnym. To co w jednym społeczeństwie w danym czasie jest uznawane za normalne, w innym (społeczeństwie lub czasie) nie jest - już to dowodzi, że brak tu jakiejkolwiek obiektywności. A jeśli nie ma normalności obiektywnej, jaki jest sens odnosić się do niej i na jej podstawie ustalać jakiekolwiek standardy zachowań i to różne dla różnych grup? Z jakiej chociażby racji nazywamy jedną miłość normalną, a inną nienormalną? Jedyną obiektywną granicą jest krzywda drugiej osoby i do póki ona nie ma miejsca, żadna ocena pod względem normalności, nie powinna mieć w ogóle żadnego znaczenia jeśli chodzi o regulację życia społecznego albo o prawo.

Na szczęście z podwójnymi standardami we własnej głowie (podobnie jak z różnymi krzywdzącymi normami społecznymi, ale to inny temat) można walczyć. A pierwszym krokiem powinno być uświadomienie sobie ich obecności w nas samych.
Dlatego myślę, że niezwykle ważna jest autorefleksja i to, żeby zadawać sobie pytanie Dlaczego? Dlaczego uważam, że tak powinno być? Czy są jakieś racjonalne powody dla których kobieta powinna golić nogi i nie powinna mieć za wielu partnerów seksualnych, a facet powinien płacić za randki i nie powinien iść na urlop wychowawczy? Nie mówię tu o indywidualnych preferencjach, mówię o ogólnie panujących zasadach.

To nie zawsze jest proste.
Dla mnie jakoś łatwiej jest na poziomie jednostkowym. Zawsze, kiedy odkrywam w sobie jakieś oczekiwania względem męża zadaję sobie pytanie, czy sama jestem w stanie to samo zrealizować? Kiedy na przykład oczekiwałam, że zaakceptuje on moich kolegów, przemyślałam gruntownie, czy będę w stanie zaakceptować jego koleżanki. Gdybym nie była, wymaganie tego od niego byłoby czystą hipokryzją.
Nieco gorzej mi idzie na poziomie norm społecznych. Wracając do przykładu z zakrywaniem ciała: kilka lat temu Szalony Naukowiec zapytał mnie, czy w Polsce kobiety mogą chodzić po ulicach topless, a jeśli nie, to dlaczego faceci mogą. Zaskoczył mnie mocno tym pytaniem. Szczerze mówiąc nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałam, przecież to takie oczywiste, że kobiety nie powinny pokazywać cycków. Przecież piersi to intymna część ciała, wzbudzająca pożądanie... A potem dowiedziałam się więcej o muzułmanach i usłyszałam od kilku osób, że kobieta powinna być skromna, unikać eksponowania wszystkiego co atrakcyjne, bo wtedy nie prowokuje mężczyzn*. Zdałam sobie sprawę, że w wielu krajach kobiety zakrywają znacznie więcej niż biusty - chociażby coś tak dla nas neutralnego jak włosy - a faceci wcale nie. I to mi uświadomiło, totalny relatywizm i uznaniowość takich norm. I wtedy doszłam do wniosku, że oczekiwanie od kobiet, że będą zakrywały włosy, ramiona czy łydki nie różni się NICZYM od oczekiwania, że zakryją biusty.
Jeśli macie jakieś wątpliwości w tym zakresie,  zajrzyjcie na zapisane story TOPLESS u @Segritta, ona świetnie wyjaśni Wam ten temat.

*Uwaga: nie mówię, że takie jest stanowisko islamu albo, że wszyscy muzułmanie tak uważają. Mówię tylko o argumencie, który usłyszałam kilkakrotnie i który dał mi do myślenia.

Z czasem jest trochę łatwiej. Krytyka (nie krytykanctwo!) zastanych norm i konwenansów wchodzi w krew. Poszukiwanie odpowiedzi na pytanie dlaczego tak ma być i niezadowalanie się byle jakim wyjaśnieniem (bo taka jest rola kobiety/mężczyzny, bo to jest kobiece/męskie, bo zawsze tak było, bo nie wypada) staje się nawykiem. Ale wymaga to stałej pracy nad sobą , pewnej dyscypliny umysłowej i wiecznego rzucania samemu sobie wyzwań. Czy warto podejmować ten wysiłek? Na to pytanie musicie odpowiedzieć sobie sami.

środa, 12 sierpnia 2020

Chwila sławy czyli udzieliłam wywiadu

W zeszłym tygodniu miałam przyjemność udzielić wywiadu dla portalu Ofeminin.



Wbrew temu, co sugeruje tytuł nie dotyczył on tylko sukienek!

Rozmawiałyśmy o tym jak to się stało, że nie chciałam wiązać się z cudzoziemcem, a skończyłam z mężem z Maroka, o tym czego się obawiałam przed pierwszą wizytą w jego kraju i czy te obawy się sprawdziły. Było trochę o związkach mieszanych, trochę o moim blogowaniu i o mojej małej misji. No i trochę o kieckach też.
Wyjaśniłam w nim również skąd wzięła się ksywka "Szalony Naukowiec" i czy to prawda, że zamieszkaliśmy razem po pięciu randkach!

Wywiad znajduje się tutaj:
https://www.ofeminin.pl/milosc/rozmawiam-z-basia-zona-marokanskiego-szalonego-naukowca/13te6h1

środa, 5 sierpnia 2020

Czym związki mieszane różnią się od niemieszanych?

Tyle czasu już piszę o związkach mieszanych na wszelkie możliwe sposoby i od każdej możliwej strony - dziś pora na refleksję na temat tego czym związek mieszany różni się od niemieszanego?

Zauważyłam, że wiele osób wyobraża sobie tego typu relacje jako z definicji bardzo trudne, wymagające ciężkiej pracy, poświęceń, wyrzeczeń, rezygnacji z siebie, pełne problemów, konfliktów i zgniłych kompromisów. Nie zrozumcie mnie źle, faktycznie może tak być - ale po pierwsze nie musi, a po drugie, tak samo może być w każdej innej relacji. Bo związek mieszany to taki sam związek jak każdy inny. Może być szczęśliwy i nieszczęśliwy; udany i nieudany; rozwijający i podcinający skrzydła; spokojny i pełen konfliktów. Budują go dwie różne osoby, o różnych charakterach, doświadczeniach, z różnym bagażem. Mogą do siebie pasować, mogą się bardzo różnić - i tyle. Wszystko zależy od tego, czy dobrze się dobrały, czy nie - i jak z ewentualnym niedopasowaniem sobie radzą. I to jest cała filozofia.

Każdy człowiek ma swoje tradycje, przyzwyczajenia, sposoby funkcjonowania, nastawienia, opinie, wartości, światopogląd. Czasami trafiamy na osoby kompatybilne pod tymi względami, a czasami nie. Z pozoru wydaje się, że łatwiej o poznanie kogoś podobnego w ramach tego samego kraju, czy kręgu kulturowego - i pewnie na poziomie globalnym, uśredniając, nie jest to całkiem błędne założenie. Ale pamiętajmy o tym, że prawidłowości obserwowanych w skali makro, w skali grup, społeczności czy społeczeństw, nie należy przenosić na poziom jednostkowy.
Chociażby my: ja wychowałam się w Polsce, mój mąż w Maroku, a naszą kompatybilność oceniam na jakieś 90%. Wyznajemy te same wartości, mamy zbliżony światopogląd, dzielimy opinie na wiele ważnych tematów. Dla porównania: wcześniej miałam dwóch chłopaków z Polski i jednego z innego kraju i z każdym z nich więcej mnie dzieliło niż łączyło.
Naprawdę wierzę, że dobre dobranie się z partnerem to już połowa sukcesu jeśli chodzi o szczęśliwy związek. Dużo przecież łatwiej żyć wegance z wegetarianinem, niż z facetem, który nie wyobraża sobie posiłku bez mięsa, a w wolnych chwilach lubi polować, prawda? To samo dotyczy innych istotnych wartości czy stylu życia. Ja na przykład nie mogłabym żyć z człowiekiem o silnie konserwatywnych przekonaniach, przywiązanym do tradycyjnego modelu rodziny: niezależnie od tego czy pochodziłby z Polski, Francji czy Maroka. Jest wiele kobiet, które właśnie takie wartości cenią, ale ja do nich nie należę i nie widzę powodu żeby się zmuszać i dopasowywać na siłę. I wiecie co? W ogóle nie interesowałyby mnie argumenty "u mnie w kraju tak jest" (względnie "u mnie w rodzinie zawsze tak było") ani żadne teksty o różnicach kulturowych, które trzeba przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza. Nie trzeba. Jeśli coś nam nie pasuje, to wcale nie trzeba tego przyjmować tylko dlatego, że gdzieś indziej "tak jest". W związku mamy się czuć dobrze i móc być sobą, a nie zmieniać się i dopasowywać na siłę do czyichś oczekiwań.
Życie ze źle dobranym partnerem może być ciężkie, pełne dramatów, konfliktów, trudnych wyborów i rezygnacji z ważnych rzeczy niezależnie od tego, czy pochodzimy z różnych krajów, czy sąsiednich ulic. Podobnie - a raczej odwrotnie - z dobrze dopasowaną drugą połówką.
Na to czy dwie osoby okażą się dobrze dopasowane, czy też nie, wpływa cała masa rzeczy: od sławetnych różnic kulturowych, przez  religię, wychowanie, wykształcenie, własny światopogląd i system wartości, po cechy osobowości i temperamentu. Naturalnie poznając osobę z całkiem innego kręgu kulturowego musimy się liczyć z większym prawdopodobieństwem wystąpienia poważnych różnic. Jednak to, czy staną się one problematyczne dla przyszłego związku, będzie zależało od wielu czynników wpływających na to jak dwie osoby sobie radzą z różnicami, czyli od takich rzeczy jak na przykład szacunek, otwartość, elastyczność, akceptacja inności, gotowość do współpracy, przywiązanie do tradycji, norm i schematów, czy potrzeba kontroli.
Im bardziej człowiek przywiązany do swoich utartych, stałych sposobów funkcjonowania i im sztywniejsze one są, tym bardziej prawdopodobne jest, że taka osoba będzie chciała je egzekwować w związku i narzucać partnerowi. Tym bardziej, jeśli charakteryzuje się ona wysoką potrzebą kontroli. I nieważne, czy mówimy tu o tradycjach w podstawowym znaczeniu tego słowa (obyczaje, sposoby myślenia i zachowania, normy społeczne itd przekazywane z pokolenia na pokolenie), czy o sposobie ubierania choinki, pakowania walizki albo ładowania naczyń do zmywarki. Im większa elastyczność, akceptacja i otwartość na inne, nowe rzeczy, tym większa szansa na to, że związek dwóch nawet różniących się osób będzie fajnie funkcjonował.

Wracając jeszcze na chwilę do dobrego dopasowania się - to w ogóle nie jest łatwa sprawa, bo żeby się dobrze dopasować, to trzeba się dobrze poznać. Zjeść razem beczkę soli. Przedyskutować tysiące godzin i setki tematów, często wielokrotnie, z różnych stron i w różnych ujęciach - tematów głębokich, ważnych, dotykających najgłębszych, podstawowych wartości, rdzenia konstrukcji umysłowej i duchowej;nie tylko kręcących się dookoła spraw życia codziennego, czyichś pięknych oczu i w ogóle habibi ajlowju. Przeżyć razem różne rzeczy; poobserwować człowieka z którym jesteśmy w różnych sytuacjach codziennych i niecodziennych, łatwych i trudnych, w obliczu różnych wyzwań,triumfów i porażek.
Nawiasem mówiąc, nigdy nie zapomnę, jak kiedyś na pewnej grupie multi-kulti przeczytałam, jak to wiele uczestniczek nie rozmawia z mężami na takie tematy jak polityka czy ekonomia. Naprawdę nie mieści mi się w głowie, że można wyjść za faceta, którego poglądów się nie zna. Zawsze gdy coś takiego słyszę, zastanawiam się, czy ta sama osoba wyszłaby za mąż za Polaka nie wiedząc, czy głosuje on na Razem, czy na Konfederację?
No ale wracając do rzeczy: może właśnie w tym poznawaniu się tkwi pewna pułapka dla par z różnych krajów. A konkretnie mam na myśli znajomość powszechnych kodów kulturowych. Bo jednak nie ma co ukrywać: wychowanie w jednej kulturze i jednym języku dużo upraszcza. Na przykład widząc osobę z napisem "nie czytam Gazety Wyborczej" albo "piekło kobiet" na koszulce od razu mamy pewne wyobrażenie na temat ideałów z którymi ona sympatyzuje, prawda? Tak samo wiele jesteśmy w stanie wyczytać ze słownictwa, jakim ktoś się posługuje, tego jak pisze itd. W przypadku relacji z cudzoziemcem nie dysponujemy takimi wskazówkami i nie mamy żadnych dróg na skróty. A nasz umysł bardzo drogi na skróty lubi - dlatego tak chętnie operuje stereotypami, uproszczeniami i heurystykami. Nie lubi natomiast pustki i w razie braku informacji bardzo chętnie uzupełnia puste pola niemalże czymkolwiek (co tłumaczy, czemu większość ludzi chcąc nie chcąc czerpie "wiedzę" na temat rzeczy kompletnie sobie obcych z filmów). I dlatego łatwo jest przeoczyć, że tak naprawdę wcale czegoś o drugiej osobie nie wiemy. Łatwo zinterpretować zachowanie w znany nam sposób i wysnuć wniosek: sensowny i uzasadniony dla nas i naszego tła kulturowego - kompletnie nieadekwatny w innym. Choćby zarzucenie marynarki na odkryte ramiona ukochanej w Polsce może być romantycznym gestem związanym z ochroną jej przed chłodem, a w kraju arabskim: próbą zakrycia jej przed wzrokiem innych mężczyzn.
Ale żeby wziąć pod uwagę alternatywną interpretację trzeba wiedzieć, że ona istnieje, prawda? Dlatego wiążąc się z człowiekiem z importu - poza absolutnie kluczową sprawą jaką jest dobre poznanie się - nie można zapomnieć o roli poznania kultury, religii, historii kraju jego pochodzenia.

Zaczęłam ten artykuł od stwierdzenia, że związki mieszane nie różnią się znacząco od innych i tym samym chciałabym go zakończyć. W ostatecznym rozrachunku wszystko przecież sprowadza się do dwóch chcących być ze sobą osób, które mniej czy bardziej się od siebie różnią i lepiej lub gorzej umieją sobie z tymi różnicami poradzić. I do pracy, którą chcą (lub nie) wykonać żeby zrozumieć to pierwsze i osiągnąć to drugie.

Tylko tyle i aż tyle.