Goście

poniedziałek, 29 lipca 2019

Zagadka - rozwiązanie

Szalony Naukowiec - mimo, że szalony - jest osobą bardzo stabilną emocjonalnie. Jest także bardzo spokojny i opanowany. Nie daje się ponieść silnym emocjom, nie kłóci się, nie wścieka.
Są jednak takie sytuacje, które wyzwalają w nim zwierzę. Albo wręcz całe zoo. Jedną z takich sytuacji jest pojawienie się na horyzoncie komara.
Powoduje ono, że w mój mąż błyskawicznie rozwija słuch nietoperza, wzrok sokoła oraz refleks pumy i rzuca się na polowanie. Nie straszna mu późna godzina nocna, a żadne meble nie sa przeszkodą. Przeskakuje z łózka na fotel, a fotela na krzesło niczym pasikonik. Dziwne, że nie wdrapał się jeszcze na koci drapak.
Rozwinął też wiele technik polowania: gołą ręką, chusteczką, gazetą... Ale moja ulubiona wygląda tak:
Komar siedzi na suficie.
Szalony Naukowiec staje pod nim, na dowolnej powierzchni, na przykład na łóżku, na którym leży jego laptop.
Bierze książkę oraz chusteczkę.
Kładzie chusteczkę płasko na książce.
Rzuca obiema, pionowo w górę, celując w komara.
Niczym jastrząb nurkuje gwałtownie w powietrzu, aby złapać spadającą książkę.
Co w takiej sytuacji może sie wydarzyć ze wspomnianym laptopem, pozostawiam waszej wyobraźni.

Zagadka

Co robi Szalony Naukowiec o 1 w nocy z niedzieli na poniedziałek?
Podpowiem, że potrzebuje do tego wszystkich świateł w pokoju oraz drabiny.

środa, 24 lipca 2019

Tęczowo, ale bardzo poważnie

Nie planowałam wypowiadać się na ten temat, ale na fali dyskusji, które widzę w internetach po wydarzeniach z Białegostoku postanowiłam podzielić się jednak refleksją.
Mianowicie: mam alergię na tekst jestem tolerancyjny, ale... albo: nie mam nic do <tu wstaw jakąś grupę>, ale...
Jak to powiedział któryś bohater Gry o Tron: wszystko przed "ale" to horseshit. A jak powiedziała postać w jakimś filmie "Every but has an asshole in the middle" (mam nadzieję, że wszyscy znają angielski, bo ciężko mi przetłumaczyć tę grę słów).

Serio, dostaję wysypki czytając takie rzeczy jak:

Jestem tolerancyjna, ale to <parada równości> to już przesada
Jestem tolerancyjna, ale to co się dzieje na tych paradach jest nienormalne
Jestem tolerancyjna i nie zaglądam nikomu do sypialni, jednakże takie przemarsze wprawiają mnie w obrzydzenie
Nie mam nic do homoseksualistów, ale niech nie wyciągają swojej orientacji publicznie
Nie mam nic do tych ludzi, niech robią w łóżku co chcą ale nie epatują tym publicznie
Dlaczego ludzie heteroseksualni jakoś nie demonstrują swojej orientacji na ulicach?
Każdy ma prawo żyć jak chce ale nie ma prawa wpychać tego innym w oczy.

Nie wiem jak wy, ale ja swoją orientację demonstruję na ulicy. Za każdym razem jak idę ulicą z mężem: trzymamy się za ręce, idziemy objęci, całujemy się. Często widzę pary zachowujące się podobnie. Nigdy jeszcze nie widziałam pary facetów trzymających się za ręce na ulicy - poza paradą równości. Mogę zliczyć na palcach jednej ręki, ile razy widziałam dwie dziewczyny trzymające się za ręce. Zastanawialiście się kiedyś dlaczego i jaki to ma związek z paradami?

Parady równości to (jak sama nazwa wskazuje) parady, które promują równość i akceptację i prawa (np do zawierania małżeństw) osób LGBT, ogólnie prawa mniejszości, a także wyrażają sprzeciw przeciwko dyskryminacji. Pojawiają się postulaty takie jak: ochrona przed przestępstwami z nienawiści, edukacja seksualna, otwartość względem uchodźców i obcokrajowców, zaostrzenie kar za przemoc wobec zwierząt. Parady równości odbywają się najczęściej w czerwcu, na pamiątkę wydarzeń w nowojorskim klubie Stonewall z 1969 roku, które dały początek Gay Liberation Movement - ruchowi społecznemu na rzecz praw i równości LGBT.
Co się dzieje na paradzie? Z moich obserwacji wynika, że gra głośna muzyka, a poubierani kolorowo ludzie idą ulicami, skandują różne hasła, śpiewają. Wszyscy się śmieją i dobrze bawią. Z tego, co czytam w internecie uczestnicy stoją z pół gołymi tyłkami, piją, liżą się, ocierają o siebie, niemalże bzykając. Nie zauważyłam, ale w końcu widziałam tylko dwie czy trzy parady w Warszawie, może gdzie indziej dzieją się i takie rzeczy. Internet równie chętnie pokazuje jak gorszące i niestosowne - obok zachowań - są stroje uczestników. Wczoraj na przykład widziałam zdjęcia przedstawiające mężczyzn w szpilkach/kozaczkach na szpilkach, kabaretkach i mini albo różowo-czarnym body (coś w stylu strojów w teledysku do piosenki Lady Marmalade - nic szokującego w popkulturze), albo szpilkach i jednoczęściowym kostiumie kąpielowym. W obu przypadkach z masą kolorowych baloników przypiętych do pleców.
Doprawdy nie rozumiem zgorszenia. Latem zaobserwowanie "pół gołego tyłka" na ulicy dużego miasta (nie mówiąc o kurorcie nadmorskim) nie jest problemem: pełno dookoła dziewczyn w mini i szortach z których wystają pośladki. Widok osoby pijącej alkohol albo całującej się pary także nie jest niczym rzadkim. Nie wspominając o tym, że kobieta w mini, kabaretkach i szpikach kompletnie nikogo nie gorszy, a w wielu wywołuje zgoła odwrotne reakcje. No ale przecież po co starać się zachować obiektywizm i mierzyć ludzi równą miarą?
Nie wiem czym te skandaliczne przebrania z Parady tak naprawdę się różnią od strojów na karnawale w Rio, gdzie kobiety w ozdobnych bikini lub body, chodzą na szpilkach z pióropuszami przyczepionymi do pleców/tyłków.
A tak naprawdę to wiem: na wpół goła kobieta to widok kompletnie akceptowany społecznie, zwłaszcza jeśli jest ładna i zgrabna. Na wpół goły facet, dodatkowo jeszcze w stroju typowym dla płci przeciwnej, najwyraźniej budzi zgorszenie. A tak naprawdę różnica jest wyłącznie estetyczna.

Ale spoko, każdy ma prawo mieć swój gust i nie wszystko wszystkim musi się podobać. Mnie też nie zawsze podobają się ubrania osób, które widuję na ulicy. Na przykład opięta na wielkim, piwnym brzuchu bokserka aka (koszulka na Ferdka Kiepskiego) spod której wystaje busz wilgotnych od potu włosów. Wiecie co wtedy robię? Patrzę w inna stronę. Nie idę do internetu pisać nie mam nic przeciwko Januszom ubranym tak i tak, ale niech nie epatują swoim mięśniem piwnym na ulicach. Gdyby Janusze od mięśni piwnych zorganizowali sobie demonstrację, po prostu bym na nią nie poszła.

Ten cały przydługi tekst w zasadzie zmierza do tego:

Nie muszą Ci się podobać parady. Nie musisz w nich uczestniczyć. Ale wypowiadając się na ich temat nie trać z oczu tego o co naprawdę chodzi. Środki wyrazu - czasem źle dobrane, czasem specjalnie przesadzone żeby zwrócić uwagę, czasem po prostu niesmaczne - to tylko środki wyrazu. To co się liczy tak naprawdę to przesłanie, które mają wyrażać. Ta równość której nie ma: ani w świetle prawa ani w postawach ludzi. I to żeby mój albo twój kolega, brat albo syn mógł iść ulicą za rękę z osobą, którą kocha, tak jak Ty możesz - bez obawy że zaraz ktoś go zaatakuje słownie albo fizycznie.
PS. Ktoś mógłby zapytać dlaczego w ogóle tak się angażuję w ten temat. Odpowiedzi są dwie:
1. Bo uważam że to właściwe.
2. Bo posiadając męża imigranta i Araba* rozumiem, co to znaczy czuć sie niepewnie trzymając partnera za rękę na ulicy. Wiem jak to jest czekać na swój przystanek, żeby wysiąść z tego autobusu, gdzie pijane Sebki szukają zaczepki i kwestią czasu jest, kiedy ich uwaga skupi się na nas. I wiem, że być może jestem następna w kolejce. I że jak nie powstrzymamy tej fali nietolerancji i nienawiści, pewnie kiedyś sama usłyszę "Nie mam nic przeciwko związkom mieszanym, ale niech zachowają to do sypialni a nie pokazują się publicznie".

* no, nie do końca, ale zaokrąglę go do Araba na potrzeby retoryki.

środa, 17 lipca 2019

Związki internetowe

Wracałam sobie właśnie z przedłużonego weekendu z mężem, kiedy naszła mnie refleksja, że nie ufam związkom internetowym. I mówię to z pełną świadomością, że w najbliższym otoczeniu mam dwie pary, które tak zaczynały, a teraz są szczęśliwe (lub dobrze udają) w RL. 
Nie mam tu bynajmniej na myśli samego poznania się przez internet - internet jest tak samo dobrym miejscem do nawiązywania znajomości, jak cokolwiek innego. Mówię o budowaniu związku przez internet, planowaniu wspólnej przyszłości, a nawet planach matrymonialnych na tej podstawie.

Pominę tu najbardziej oczywisty argument czyli oszustwa internetowe, bo to chyba oczywiste. 

Tak naprawdę nie ufam związkom internetowym, bo łatwo można się oszukać samemu. Łatwo paść ofiarą myślenia życzeniowego, zebrać okruchy informacji i ułożyć w obraz, który się nam podoba i przegapić fakt, że rzeczywistość jest trochę inna. Wynika to z tego, że przez internet poznajemy tylko wycinek pewnej osoby: to co ona nam o sobie powie, to co zechce nam pokazać, to co my z tego zrozumiemy. Nie ma za bardzo możliwości zweryfikowania tego obrazu z rzeczywistością, co jest naturalnym procesem zachodzącym non-stop w znajomościach toczących się w RL. Bo do tego jest potrzebna obserwacja człowieka w codziennym życiu. Tak po prostu. Czy kasuje bilet w autobusie, czy mówi 'dzień dobry' wchodząc do sklepu, czy daje napiwek, czy odpisuje na smsy będąc na randce, jak odnosi się do innych ludzi, jak traktuje koleżanki, kolegów, czy ogląda się za ładnymi kobietami na ulicy, czy ma pedantyczny porządek, czy może poza zasięgiem kamery nowa cywilizacja rozwija kolonie na starych talerzach... I tak dalej, wiadomo o co chodzi. I o ile rozmowy są bardzo ważne, pozwalają poznać czyjeś wnętrze, jego przekonania, ideały, wartości, marzenia, cele, plany to jednak (powtórzmy wszyscy razem): czyny znaczą więcej niż słowa. Już o tym pisałam poprzednio: co komu po najpiękniejszych słowach, jeśli nie mają odzwierciedlenia w czynach?
Ale do rzeczy. Jak to się wszystko ma do mojego weekendu? Ano tak, że związek przez internet, to raczej związek na odległość. Oczywiście są spotkania, jedno jeździ do drugiego na weekendy lub urlopy. "Przecież poznałam go osobiście, byłam u niego 3 razy, wiem jaki jest" można często usłyszeć. I wiecie co? No nie.
Z Szalonym Naukowcem byliśmy ze sobą ponad 4 lata, a mieszkaliśmy razem niecałe 4, kiedy dostał postdoc za granicą i zaczął spędzać tam nieprzyjemnie dużo czasu. Teraz, kiedy jesteśmy razem głównie w weekendy (na szczęście już niedługo), widzę, jak to się różni, od wspólnego spędzania czasu wcześniej. Jakbyśmy wpadali w specjalny tryb randkowy: mieszkanie jest posprzątane przed moim albo jego przyjazdem, zakupy zrobione, a my skupiamy się na nadrabianiu zaległości kinowych albo w życiu towarzyskim, chodzimy na długie spacery, oddajemy się różnym rozrywkom jadamy na mieście. Staramy się zmieścić w ciągu weekendu wszystkie fajne rzeczy, które miałyby miejsce w ciągu "straconych dni". Siłą rzeczy nie da się wcisnąć wszystkiego. Dlatego nie robimy tego, co zwykle robimy sami ze sobą w wolnym czasie - co na dłuższą metę by na pewno nie zadziałało, bo każde z nas potrzebuje przestrzeni dla siebie. Nie ma złych humorów, nie ma kłótni o to kto pozmywa gary. Nikogo nie interesuje pranie, sprzątanie ani w ogóle jakiekolwiek obowiązki. Nie mówiąc o ich podziale A większość bardziej problematycznych, nieprzyjemnych albo po prostu nudnych spraw czeka na koniec weekendu.
A normalne życie przecież tak nie wygląda.
Kryzysy w pracy, stresy, problemy finansowe, awarie, choroby, wypadki, rodzina albo znajomi potrzebujący pomocy, sprawy urzędowe, wizyty lekarskie, organizacja domu, imprez, remontów i przemeblowań i cała masa innych rzeczy różnego kalibru dzieje się pomiędzy spotkaniami. I oczywiście można być w tym razem, wspierać się (na odległość), ale spontaniczne reakcje drugiej osoby na to wszystko (które mówią o człowieku tak wiele) często odbywają się gdzieś poza naszym zasięgiem. Jak można poznać się bez tego?
Ona może nigdy się nie dowiedzieć, że on w stresie rzuca przedmiotami o ścianę albo nigdy nie sprząta, nie robi prania ani nie gotuje, bo to domena kobiety.
On może nie odkryć, ze ona każdy problem lubi przegadać z siostrą przez telefon i że te rozmowy odbywają się codziennie i trwają godzinę, a w jej szafie kryją się dziesiątki ubrań kupionych na poprawę samopoczucia i nigdy nie noszonych. I tak dalej.
Większość przykładów jakie tu podaję to proste sprawy, z którymi większość par świetnie sobie radzi. Brudne naczynia, różnice zdań w kwestii napiwku - no jakie to ma znaczenie, gdy ludzie się kochają? Pewnie niewielkie. To tylko przykłady, które - podobnie jak wiele innych rzeczy, także tych ważniejszych, które podlegają temu mechanizmowi - sumują się w bogaty, pełen szczegółów i różnych odcieni, obraz człowieka. Oczywiście nie trzeba jakości 4k żeby rozpoznać twarz. Pewnie wystarczy XGA (jakby ktoś nie wiedział XGA to rozdzielczość 1024x768, podczas gdy 4k to: 4096x3112 - dowiedziałam się tego dzisiaj). Ale czy budowanie planów na przyszłość w oparciu o obraz XGA, zamiast 4k jest rozsądne? Jak wiecie gorąco wierzę w teorię, że kluczem do dobrego związku jest dobre dobranie partnera, a to oparte jest na jego dogłębnym poznaniu. Dlatego zdecydowanie opowiadam się za 4k
PS. Nie mówię, że naprawdę dobre poznanie kogoś w jakości 4k przez internet jest niemożliwe. Nie jest. Ale jest niezwykle trudne i - moim zdaniem - po prostu bardzo rzadkie.

czwartek, 4 lipca 2019

Czyny mówią więcej niż słowa

"Mówił, że zrobi dla mnie wszystko, choć nie zrobił nawet kawy rano" przeczytałam w zajawce artykułu Wysokich Obcasów na temat rozstań i przypomniało mi się moje ulubione powiedzenie "czyny znaczą więcej niż słowa".
Słowa są fajne. Można dzięki nie mu przekazać swoje myśli, swój stan ducha, poglądy, przekonania innej osobę. Dokładnie się wyrazić. Słowami można też powołać do życia całe nowe światy, tworzyć historie. Niekoniecznie istniejące w rzeczywistości.
Dawno, dawno temu miałam chłopaka. Nazwijmy go eS (jak eks). S miał gadane. Potrafił świetnie wykręcić kota ogonem i przegadać mnie na wszystkie strony i zawsze znaleźć dla wszystkiego jakieś pokręcone uzasadnienie. Ach jak on mnie kochał, jak mu zależało, jak planował ze mną wspólną przyszłość, jaki był wspaniały: pracowity, otwarty*, tolerancyjny, godny zaufania... w gębie. A ja wierzyłam. Sporo czasu zajęło mi dojście do wniosku, że dopóki nie idą za nimi czyny, słowa pozostają tylko... pustymi słowami i niczym więcej. I że mam prawo oczekiwać czynów, a nie tylko gadania. Oraz, że człowiek potrafi powiedzieć na swój temat naprawdę różne rzeczy, aby przedstawić się w pożądanym świetle, a obraz, który kreuje może bardzo różnić sie od rzeczywistości. I to nawet nie zawsze musi być celowe kłamstwo, ale zwykłe koloryzowanie żeby przedstawić się w lepszym świetle (typowe na początku romantycznej znajomości) albo przedstawianie mylnego wyobrażenia na swój temat. Chyba żaden człowiek nie widzi siebie w sposób obiektywny, ale niektórzy wykazują się naprawdę silnym myśleniem życzeniowym - ale to już temat na inny post. Do rzeczy.
Co z tego, że mówi, że jest tolerancyjny i ma otwarty umysł*, jeśli przeszkadzają mu twoje szorty albo bluzka na ramiączkach?
Co z tego, że mówi, że jest gotów ciężko pracować na waszą wspólną przyszłość, jeśli nic nie robi, bo żadna praca nie jest dla niego dość dobra?
Co z tego, że mówi, że jesteście partnerami, jeśli po pracy zasiada na kanapie a ty ogarniasz sama wasz wspolny dom?
Co z tego, że mówi, jak bardzo cię szanuje, jeśli spóźnia się na umówione spotkania i nie dzwoni wtedy, kiedy obiecał?
Co z tego, że mówi, że chce się tobą opiekować i o ciebie dbać, jeśli nawet nie przychodzi mu do głowy zaproponować, że odprowadzi cię wieczorem do domu, albo zrobić ci zakupy, gdy jesteś chora?
Co z tego, że mówi, że cię wspiera, jeśli jednocześnie oczekuje, że porzucisz pracę, która jest dla ciebie ważna i zajmiesz się domem?
Co z tego, że mówi, że ci ufa, jeśli nie chce żebyś wychodziła wieczorem z koleżankami?
Co z tego, że mówi, że chce spędzać z tobą czas, jeśli jednocześnie nie podejmuje wysiłku ani inicjatywy żeby się z tobą spotkać albo porozmawiać przez telefon?
Co z tego, że mówi, że mu na tobie zależy jeśli nie dba o zaspokojenie twoich potrzeb?
Co z tego, że mówi, że możesz na nim polegać jeśli nie dotrzymuje słowa?
Co z tego, że mówi, że uwielbia z tobą rozmawiać, jeśli jego inicjatywa w rozmowie ogranicza się do "jak minął ci dzień"?
Co z tego, że mówi, że możesz na niego liczyć, jeśli nie ma go przy tobie, gdy go potrzebujesz?
Co z tego, że mówi, że zrobiłby dla ciebie wszystko, jeśli nie robi nawet kawy?
* nie wiem jak wy, ale ja nie znoszę określenia "open-minded". Kiedy słyszę, jak ktoś mówi o sobie "I'm open-minded" dostaję reakcji alergicznej. Może dlatego, że jeszcze nigdy nie spotkałam osoby, która by faktycznie była "open-minded" i użyła tego określenia pod swoim adresem.

poniedziałek, 1 lipca 2019

Zanzibar 4 czyli refleksje po podróży

Nasz miesiąc miodowy dobiegł końca. Było fantastycznie! Może czasami planuję nieco nadmiernie albo za bardzo przejmuję się szczegółami, ale co z tego, jeśli dzięki temu wyjazd udał nam sie w 100%? Hotele, które wybraliśmy w pełni zaspokoiły nasze potrzeby, spędzaliśmy czas ciekawie i przyjemnie, ani przez chwilę nie robiliśmy czegoś co by się nam nie podobało, nawet przez chwilę się nie nudziliśmy. I tak sobie teraz siedzę i myślę, że planowanie planowaniem, ale chyba najważniejszą rzeczą w udanym wyjeździe jest właściwe towarzystwo: osoba, która interesują podobne rzeczy, która podobnie odbiera świat i podobnie lubi spędzać czas.
Ludzie bardzo różnie podchodzą do podróży. Jednych interesują wykwity najnowszej cywilizacji, wielkie, tętniące życiem metropolie, które nigdy nie śpią. Innych ślady zamierzchłych kultur i cywilizacji. Jeszcze innych sztuka, jedzenie, lokalna ludność wraz z jej kulturą i trybem życia, albo przyroda. Fajnie podróżować z kimś, z kim dzielimy te preferencje. Ja na przykład chyba bym sie zanudziła na wakacjach z kimś, kto cały czas najchętniej spędziłby nad basenem. Albo chodząc po galeriach sztuki. Bądź też handlowych.
Chyba jeszcze ważniejsze od zbieżnych zainteresowań jest to, aby towarzysz podróży był osobą na której można polegać. Kimś kto wróci po ciebie, gdy fale zniosły cię daleko od łódki albo zamieni się z Tobą maską do snoreklingu, bo Twoja przecieka. Kimś kto poniesie dodatkowo twój plecak, kiedy oparzysz sobie ramiona i kto odprawi tubylca zagadującego cię o zmierzchu w pustej uliczce. Kimś kto mimo zmęczenia wstanie w nocy i zasłoni zapomnianą moskitierę dookoła łóżka, bo wie, że nie możesz spać kiedy niedaleko bzyka komar i zadba i poda ci lekarstwo jeśli się rozchorujesz. Kimś kto znajdzie drogę, gdy zgubicie się na jakimś pustkowiu, albo zachowa zimną krew, kiedy ty spanikujesz i kto (w przeciwieństwie do ciebie) nie da się podpuścić i naciągnąć na kasę.
W podróży poznajemy drugiego człowieka na zupełnie innym poziomie i w zupełnie inny sposób niż spotykając się z nim, a nawet mieszkając razem. Można odkryć wiele nowych rzeczy na temat partnera spędzając ze sobą non stop mnóstwo czasu, często na ograniczonej powierzchni i w warunkach innych, niż te do których przywykliśmy, znajdując się w zupełnie nowych sytuacjach stresowych i daleko poza strefą komfortu. Odkrywamy, czy partner jest otwarty na nowe kultury, ludzi i świat, czy niekoniecznie. Odkrywamy, czy w sytuacji stresowej i niekomfortowej reaguje konstruktywnie, czy też może zaczyna się denerwować i wyładowywać na otoczeniu? A może zamyka się w sobie, wycofuje? Czy jest elastyczny, gotowy łatwo zmieniać plany i dostosowywać się do preferencji drugiej osoby, czy wymusza robienie wszystkiego po swojemu? Czy ciągle cos mu sie nie podoba i narzeka na wszystko od zachowania lokalnej ludności względem turystów przez pogodę po jedzenie, czy pozytywnie podchodzi nawet do lekkich niedogodności?
Wspólna podróż potrafi niesamowicie zbliżać. Nowe przeżycia, doświadczenia, piękne miejsca, pyszne jedzenie są po prostu lepsze razem ale także zbliżają. Ale równie dobrze wspólna podróż może obnażyć problemy w związku. Bo jest ona takim trochę zawołaniem "sprawdzam!" - weryfikuje, czy to co nam się wydawało, albo co druga osoba nam o sobie mówiła, jest prawdą, czy może iluzją?